Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Potrafiła zrozumieć czyjeś marzenia; sama snuła ich wiele. W tym najczęściej powracającym widziała siebie w wiejskiej chatce z dwoma ogrodami; w jednym rosły warzywa, a w drugim, mniejszym, kwiaty. W środku wszystko było nieskazitelnie czyste i schludne; ona siedziała przy stole, przygotowując jakąś ziołową miksturę, kociołek perkotał na ogniu, kot mruczał przez sen, zwinięty na okapie kominka, a w kołysce radośnie gaworzyło dziecko. Cóż, stara Juvva nauczyła, a przynajmniej próbowała nauczyć ją zielarstwa. Z kotami i kociołkami nie byłoby kłopotu, ale żeby urodzić i odpowiednio wychować dziecko, musiałaby wyjść za mąż za jednego z tych tępaków, którzy przychodzili do gospody. Kiedy Eirran podrosła i jej kształty zaczęły przyciągać wzrok mężczyzn, co jakiś czas któryś z nich wciskał jej w dłoń monetę w podzięce za uśmiech, staranniejszą obsługę lub możliwość zerknięcia za stanik, gdy pochylała się, żeby postawić dzban na stole. Odkładała wszystkie pieniądze, które klienci wręczali jej z zapałem, mając tylko jedno na myśli. Po jakimś czasie miałaby dość, żeby kupić sobie dom. Tak jak Juwa warzyłaby napary i lekarstwa, co dałoby jej utrzymanie, i mieszkałaby sama, nie oglądając się na mężczyzn, plemię, którego nauczyła się nie lubić. Wiedziała, iż wuj podejrzewa ją o to, że ma oszczędności, choć trzymała je ukryte pod obluzowaną deską na poddaszu. A kiedy szła spać, chowała je pod poduszkę. Mgliście przypominała sobie dźwięk spadającej na podłogę sakiewki, kiedy Sokolnik ściągnął ją z łóżka. Zastanawiała się, czy wuj przestał zawracać sobie głowę pościgiem, kiedy znalazł pieniądze. Tego wieczoru rozbijali obóz już nie w takim napięciu, jak poprzedniego dnia. Przyglądała mu się z zainteresowaniem. Jego ruchy były oszczędne, pełne wdzięku. Wykopał płytki dołek na ognisko, obłożył go kamieniami i skrzesał ogień. Podsycał płomień cienkimi gałązkami, dopóki nie rozpalił się dobrze, a potem dołożył większe kawałki drewna. Zauważyła, że ognisko prawie nie dymiło. Kiedy uznał, że żaru jest dosyć, ustawił w nim mały kociołek i nalał do niego trochę wody. Otworzył tobołek z prowiantem, odłożył na bok resztkę baraniego udźca i wyjął kawał wędzonego mięsa. Zobaczyła, że chce je pokroić i wrzucić do kociołka. — Nie, nie — powiedziała, podchodząc bliżej. — To nie tak. Mięso trzeba najpierw obsmażyć. Pokrój je i wrzuć na patelnię, a tłuszcz, który się wytopi, zachowaj na okrasę do podpłomyków. — Przykucnęła obok niego. — Proszę, ty to zrób — powiedział mężczyzna. Wyciągnął płytką patelnię i wkroił do niej mięso. Nie dał jej noża, lecz przyciął i zaostrzył rozwidloną gałąź, żeby mogła przewracać plastry. Gdy zarumieniły się, zaczęła kolejno wrzucać je do kociołka. — Pewnie nie przyszło ci do głowy, żeby ukraść trochę jarzyn, co? — powiedziała. — Przyszło. Rozpakował jeszcze jedno zawiniątko i wyjął z niego kilka marchwi i porów. — Poszatkuj je — poleciła — a potem przejdź się i zobacz, czy nie znajdziesz tutaj jeszcze czegoś, co by można było wrzucić do garnka. Rozejrzyj się za dziką rzepą, czosnkiem, jadalnymi korzeniami. Kiedy jechaliśmy, widziałam, że rośnie tego tutaj dużo. I daj mi tę paczkę z mąką i coś, w czym mogłabym ją rozmieszać. — Nie wiem, jakich roślin szukać — powiedział. Jestem wojownikiem, nie wieśniakiem. Bez słowa przekazała mu prowizoryczny widelec i zostawiła go, żeby dopilnował reszty smażącego się mięsa, sama zaś poszła poszukać tego, czego pilnie potrzebowała. Mężczyzna oczyścił i pokroił korzenie, które przyniosła, a potem wrzucił je do gulaszu, podczas gdy ona zamieszała ciasto na podpłomyki i zaczęła je piec na gorących kamieniach. Smakowite zapachy wypełniły obozowisko. — Mężczyźni — powiedziała, potrząsając głową. — Nie macie o niczym pojęcia. — Jak dotąd całkiem dobrze dawałem sobie radę. — Zupełnie nie wiem, w jaki sposób — powiedziała, nakładając mu gulaszu. Miał tylko jeden metalowy półmisek i jedną łyżkę. Półmisek zatrzymał, lecz dał jej łyżkę, a sam jadł za pomocą drewnianego widelca. Nadziewał kawałki mięsa i przed włożeniem do ust dmuchał na nie, żeby ostudzić. Eirran jadła z kociołka. Postawili między sobą patelnię z okraszonymi tłuszczem podpłomykami i jedli je maczając w sosie. Po posiłku wspólnie wyczyścili naczynia piaskiem. Zwierzęta — sokół Newhold i kudłaty wierzchowiec — już dawno tenu najadły się, każde na swój sposób, i teraz spały nieopodal. Mężczyzna i Eirran wpatrywali się w siebie poprzez płomienie ogniska. — Niezły z ciebie towarzysz podróży — powiedział — choć jesteś tylko kobietą. — A ty może się czegoś nauczysz, choć jesteś tylko mężczyzną. — Wbiła wzrok w płomienie. — Tak samo nie lubię twojej płci, jak ty mojej, Sokolniku. Lecz powiem ci jedno. Na szczęście nie naprzykrzałeś mi się. Wspomnienie tego, jak ją trzymał, gdy jechali razem na koniu, i jak jego ramiona ocierały się o jej piersi, zawisło w powietrzu po między nimi. Lecz to, uznała, było tylko przypadkową konsekwencją sposobu, w jaki podróżowali. — Śpij, kobieto — powiedział. — Jutro zaczniemy prawdziwą wspinaczkę. Ułożyła się pod kocem, lecz sen nie przyszedł tak szybko, jaj poprzedniej nocy. Jej myśli krążyły wokół Sokolników, zastanawiali się, jak doszło do tego, że otaczali kobiety taką pogardą. Jej własna niechęć do mężczyzn dawała się łatwo zrozumieć; swego czasu zbyt często musiała się uchylać przed obmacującymi rękami i podszczypującymi palcami. Lecz co doprowadziło do takiego podziału między Sokolnikami i ich kobietami? Być może, zastanawiała się, dawno temu, kiedy Estcarpem rządzili Prastarzy, i wojny prowadzili mężczyźni, a nie władające Mocą Czarownice, rozbijające góry i pustoszące ziemię, jakiś wódz Sokolników miał żonę, która była złą kobietą. Być może uśmiechała się do innych mężczyzn, młodszych, silniejszych, i okłamywała swego męża