Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. — Tu stop! Rozglądam się, to moja ulica. O no! — Dobranoc — szepcze mi na ucho. Zostaję na środku ulicy kompletnie zaskoczony, z głupią miną i pustą blaszanką Schlitz w ręku. Następnego dnia po południu zadzwoniłem do Judy z pobliskiej cafeterii. — Nie poszłabyś dzisiaj do kina? — O nie, widzisz, muszę się wyspać, bo jutro mam bowling. — Kiedy się te rozgrywki skończą? — pytam. — Za jakiś miesiąc — słychać miły głosik. — Co?! Za miesiąc?! — Wieszam ze złością słuchawkę, wypluwam gumę do żucia i z ponurą twarzą wracam do stolika. — Beer, sir? Patrzę podejrzliwie na kelnera, ale w jego usłużnie zgiętej postawie nie ma nic, co by mnie upoważniało do dania mu kopniaka. — Duże mleko! — rzucam przez zaciśnięte zęby. W kuchni Nie było łatwo znaleźć tę pracę. Dave powiedział, że mam wyjątkowe szczęście. Pożegnałem więc przyjaciela i opuściłem hotel YMCA, gdzie mieszkałem przez ostatnie trzy dni. „Wyjątkowe szczęście” kryło się w oparach snujących się nad garami hotelowej kuchni. Hotel nie należał do takich, w których kiedykolwiek bym się zatrzymywał. W hallu sufit wysoko sklepiony, wsparty na marmurowych kolumnach, powiększa wrażenie przestrzenności. Szeroka galeria ze szpalerem roślin tropikalnych prowadzi na piętro. Schody i podłoga wyłożone dywanem. Pod kolumnami donice z małymi palmami. Duże okna, kilka skórzanych foteli, zagubionych w ogromie pomieszczenia. Nie wiadomo, czy to nie semiramidzka oranżeria, zieleń widać w każdym lustrze. Z boku maleńki kantor z matową szybą. Nie bardzo pasuje do tej ogrodowej atmosfery. Tu uprzejmie zapytają, czym mogą służyć, ewentualnie równie uprzejmie wyproszą. Przy drzwiach wejściowych portier się ukłoni. Mam nadzieję, że nie będzie mi pomagał szybciej zejść po szerokich schodach. Długi płaszcz w kolorach noszonych przez obsługę hotelu przeszkadzałby mu. Zresztą te kilka schodków zejdę sam. Podjazd łagodnym łukiem okrąża klomb. Dalej wiedzie aleja wysadzana królewskimi palmami o rozchylonych koronach na szczycie gładkich pni. Aleja należy już do bulwaru, który ciągnie się daleko wzdłuż brzegu zatoki. Po drugiej stronie rozłożyło się miasto. Ale wróćmy do hotelu. Z daleka widać masywną czerwoną sylwetkę. Na dachu kilka liter większego kalibru tworzących nazwę. Z czcią omijam podjazd. Na werandzie widać kilku starszych panów i pań w wygodnych fotelach. Obchodzę hotel z drugiej strony. Tu jest wejście, przy którym nie ma portiera. Obok drzwi stoi śmietnik. Proporcjonalny do hotelu. Tędy pracownicy chodzą na posiłki do cafeterii, małego budynku stojącego oddzielnie. Tędy wchodzę i wychodzę co najmniej trzy razy dziennie. Mr Robicheaud. Jak nazwisko wskazuje, jest z pochodzenia Francuzem. Czuje też sentyment dla Francuzów. Może właśnie to pomogło mi uzyskać pracę. Interview zaczęło się od tego, że przybywam z Kanady. — Really? — powiedział mile zaskoczony. Amerykanie są przekonani, że Kanadyjczycy są w większości Francuzami albo przynajmniej mówią po francusku. — Nie, francuskiego nie znam. Mr Robicheaud zadawał pytania lekko, jakby mu słowa same spływały spomiędzy nalanych policzków. Lekki akcent podkreślał prawidłowość wymowy. Siedział teraz za biurkiem kreśląc figury i figurki. Co chwila podnosił wzrok, sprawdzając czy nie ma rozdźwięku między tym, co mówię, a tym, co mi patrzy z gęby. Trzeba się spodobać temu opasłemu wieprzowi — pomyślałem. Uśmiechnąłem się — ten, który ma być moim bogiem, tak bardzo przypomina uprzejmego, dobrze odchowanego wieprza. Czy wieprz może być uprzejmy? Znowu się śmieję. Trzeba bardziej uważać, co boss mówi. Przed chwilą kazał wypełnić drukowany formularz z danymi personalnymi, teraz wodzi ołówkiem od pozycji do pozycji i zatrzymuje się przy nie wypełnionych pozycjach. Nie bardzo wiedziałem, co właściwie mam napisać. — Posiadasz prawo pracy w Stanach? Trudno mi było powiedzieć „nie”, przecież pracę muszę dostać. Dave jest cholernie ciekaw, czy potrafię coś zdziałać. — Surę! — Żadne ,,sure” nie brzmiało jeszcze tak pewnie. Szef wydawał się nie bardzo przekonany, ale machnął pulchną ręką. Jak iskra mignął odbłysk wielkiego, złotego zegarka na przegubie. Facet z takim brzuchem powinien nosić cebulę na dewizce. Znowu coś wynalazł. — Social security masz? — Cholera jasna, ubezpieczenia, co z tym zrobić? Nawet nie wiem, jak to tu wygląda. Żegnaj, praco. A już wszystko zapowiadało się dobrze. Robicheaud wzrusza ramionami: — That’s all right. Idź na róg Drugiej Ulicy i Drugiej Avenue, załatwisz ubezpieczenie i wrócisz, ja wpiszę numer. Poszedłem pod wskazany adres zdziwiony prostotą sprawy. Po chwili miałem dokument uprawniający rodzinę do odebrania wartości mojego życia, gdybym miał wypadek. Nie wygląda na to, by życie to było wiele warte. Ten brak formalności jest wprost szokujący. Podpisałem i mam