Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Będą ją mieli! Musimy się bronić! Czy zgoda? Zgoda! Nie było sprzeciwu. Był straszny gniew, była pasja, zawziętość. 12. Fortel i zasadzka Jeszcze tego przedpołudnia, ubrany w mundur kapitański, udałem się do siedziby dyrektora generalnego, tym razem w rzetelnej asyście dziesięciorga uzbrojonych, i poprosiłem sekretarza o rozmowę. Niedługo czekałem, wpuszczono mnie. - I am sorry! - powitał mnie sekretarz. - Jego ekscelencja, dyrektor generalny van Cheuses nie powrócił jeszcze z objazdu kolonii i nie wiadomo, kiedy tu przybędzie... - Czy to może trwać dwa, trzy tygodnie? - zapytałem. - Niestety, może trwać dwa, trzy tygodnie... - W takim razie myślę, że najlepiej będzie, gdy dziś jeszcze wypłyniemy stąd i wrócimy nad Orinoko do naszych siedzib, a pojawimy się dajmy na to za miesiąc... - Znakomicie, tak będzie najlepiej... - Zostawię tu w dyrekcji kopię mego listu polecającego od władz wenezuelskich do władz holenderskich, jeśli waszmość się zgodzi... - Ależ oczywiście, zgadzam się! Gdy zabierałem się do odejścia, na rumianej twarzy sekretarza zaigrał zagadkowy uśmieszek, ni to ubolewający, ni to ironiczny, a jego martwe pod okularami oczy nabrały przebłysku jakby żartobliwości. Widocznie chciał mi jeszcze coś powiedzieć. I rzeczywiście, mina jego posmutniała: - Dowiedziałem się o nieszczęśliwym wypadku nad brzegiem rzeki. Z całego serca wyrażam swe współczucie... - Dziękuję! - odrzekłem. - Nie ukrywam, że zabicie dwóch Indian Warraułów przyczyniło się do naszej decyzji, by jak najprędzej opuścić te wybrzeża. Tu zbyt niebezpiecznie i niepewnie. - Rozumiem, rozumiem! Nam także Murzyni sprawiają moc kłopotu. Wśród zbiegów z plantacji jest wielu morderców... - Czyżby oni zabili owych dwóch Warraułów? - zdziwiłem się. - Oni! Nie kto inny, tylko oni, Murzyni! - Ale Warraułów zabito maczugami... - A czy waszmość przypuszcza, że oni nie mają maczug? - To prawda, mogą je mieć... - przyznałem. - Powiem waszmości coś więcej: oni mogą się przebrać za Indian dla niepoznaki... - Tacy chytrzy? - Chytrzy, fałszywi, zdradliwi, okrutni... - Nawet okrutni?!? - zrobiłem wielkie oczy i pożegnałem się. - Więc za miesiąc! - Tak jest, waszmość kapitanie, za miesiąc! Na dwie godziny przed zachodem słońca, w czasie najsilniejszego odpływu morza, odcumowaliśmy szkuner i popłynęli z prądem ku ujściu rzeki, mając dodatkowo w żaglach przychylny wiatr. Wielu mieszkańców stolicy przechadzało się w owej podwieczornej godzinie na nabrzeżu i widziało nasz odjazd. Byliśmy temu radzi. Gdy zachodziło słońce, odbiliśmy już daleko od Nieuw Kijkoveral. Aleć w połowie nocy, kiedy księżyc jeszcze nie wzeszedł i ciemność doskonała pokrywała świat, nie dopłynąwszy do wysp u ujścia Essequiba, zawróciliśmy. Korzystając teraz z przypływu morza, wpłynęliśmy w górę rzeki. Trzymaliśmy się ponownie blisko lewego, nie zaludnionego brzegu, podczas gdy po drugiej stronie stolica kolonii spała w mglistych oparach. Tak wciąż wspierani przypływem morza, wartko przebyliśmy mniej więcej dziesięć mil i następnie przepłynęli na drugą stronę rzeki. Tam w naszych poprzednich częstych wycieczkach poznaliśmy miejsce na idealną kryjówkę: w niedużą, acz dostatecznie głęboką zatoczkę można było wciągnąć nasz szkuner i wyśmienicie ukryć go przed jakimkolwiek wścibskim okiem. Zatoczka leżała około czterech mil na południe od Nieuw Kijkoveral. Nieprzebyta gęstwina kniei zabezpieczała owo miejsce od wszystkich stron, także od strony rzeki. Byliśmy tu schowani niczym igła w stogu siana, bo otaczała nas puszcza dosłownie bezludna. Na kilka mil dokoła żadnych siedzib ludzkich, ani chat indiańskich, ani plantacji białych posiadaczy. Za to w nocy nieprzychylna knieja nasłała na nas wroga podstępnego, paskudnego: wampiry. Nie rozpaliliśmy odstraszającego ogniska, ażeby nie zdradzić naszej obecności, a pod kocami było zbyt gorąco. Owe krwiopijcę urastały do niebezpiecznego problemu, bo kto tracił zbyt dużo krwi, a przeważnie tracił, stawał się na kilka dni tak osłabiony, że nie był zdolny do akcji, a tym mniej do akcji wojennej. - Arasybo, do kroćset! - zawołałem do czarownika. - Dajże nam coś, by odstraszyć te paskudztwa! One nas zgubią!... Arasybo bardzo się martwił, bo nie umiał nam pomóc, a okrutne wampiry nas nękały i tego, owego rzucały na hamak. Wiedziano, że zabijały wiele zwierza domowego, a bywało, że i człowieka zgładzić potrafiły