Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Facet nic do mnie nie miał i pierwszy skoczył mi na ratunek, więc po minucie czy dwóch odzyskałem przytomność, ale minęło ładnych parę godzin, zanim przestało mi dzwonić pod czaszką i wróciła mi ostrość widzenia. Teraz było jeszcze gorzej: mogłem tylko leżeć i patrzeć na nią, na moją umiłowaną Eneę. Dotyk jej palców wydał mi się nagle zimny i obcy jak dotyk nie znanej mi osoby. Zabrała rękę. Jeszcze nie skończyła. - Dwadzieścia trzy miesiące, jeden tydzień i sześć godzin, których brakowało w twoich rachunkach - powiedziała. - Z nim? - nie pamiętałem, żebym formował te słowa, ale usłyszałem, jak je wypowiadam. - Tak. - Po ślubie... - zacząłem, ale słowa utknęły mi w gardle. Enea uśmiechnęła się, ale był to chyba najsmutniejszy uśmiech, jaki zdarzyło mi się w życiu oglądać. - Ślubu udzielił nam ksiądz. Małżeństwo będzie legalne w świetle prawa Paxu i Kościoła. - Będzie? - Jest. - Nadal jesteś mężatką? - Miałem ochotę wstać i zwymiotować z platformy w dół, ale nie mogłem ruszyć się z miejsca. Zmieszała się, jakby nie wiedziała, co odpowiedzieć. - Tak... - zaczęła, a w jej oczach błysnęły łzy. - To znaczy nie... Teraz nie... Ty... Cholera, gdybym mogła... - Ale on żyje? - wtrąciłem bezbarwnym, godnym śledczego Inkwizycji głosem. - Tak. - Przytknęła dłoń do swojego policzka. Palce jej drżały. - Kochasz go, maleńka? - Kocham ciebie, Raul. Odsunąłem się odrobinę. Nie świadomie, nie z rozmysłem, ale nie potrafiłem dotykać jej podczas tej rozmowy. - To nie wszystko...powiedziała. Nie odezwałem się. - Mieliśmy... Będę... Miałam dziecko. - Spojrzała na mnie błagalnie, jakby siłą wzroku chciała zmusić mnie do zrozumienia wszystkiego. Nie podziałało. - Dziecko - powtórzyłem bezmyślnie. Moja przyjaciółka... dziewczynka, kobieta i kochanka... Moja ukochana miała dziecko. - Ile ma lat? - Banalność tego pytania ogłuszyła mnie jak blisko grom. Znów się zmieszała, jakby niepewna biegu wydarzeń. - Dziecko... Nigdzie go nie widzę. - Maleńka - szepnąłem. Zapomniałem o wszystkim; pozostał tylko jej ból. Przytuliłem ją, kiedy znów zaczęła płakać. - Przepraszam, maleńka. Tak mi przykro... - Pogłaskałem ją po włosach. Cofnęła się i otarła łzy. - Raul, ty nic nie rozumiesz. Wszystko jest w porządku... Nic nie... Tutaj wszystko... Odsunąłem się i spojrzałem na nią, nie potrafiła opanować szlochu. - Rozumiem - skłamałem. - Raul... - Wyciągnęła rękę w poszukiwaniu mojej. Pogłaskałem japo dłoni, ale wygrzebałem się z pościeli, ubrałem i zabrałem spod drzwi uprząż i plecak. - Raul... - Wrócę przed świtem - powiedziałem, nie patrząc na nią. - Idę się przejść. - Pozwól mi też pójść - poprosiła i wstała, owinięta prześcieradłem. Za jej plecami szalały błyskawice; zbliżała się następna burza. - Wrócę przed świtem - powtórzyłem i wyszedłem, zanim zdążyła się ubrać. Padał zimny, marznący deszcz. Platformy szybko pokryły się cienką, śliską warstewką lodu. Pędziłem po drabinach i przebiegałem rozedrgane schody, a rzadkie pioruny oświetlały mi drogę. Zwolniłem dopiero znalazłszy się kilkaset metrów niżej, na wschodniej półce, niedaleko rozpadliny, w której wylądowałem statkiem. Nie chciałem tam iść. Pół kilometra od świątyni ze ściany urwiska zwieszały się liny, po których można było się wspiąć na grań. Deszcz ze śniegiem nie ustępował, toteż liny pokrył dodatkowy, lodowy oplot. Wpiąłem się karabinkiem w jedną z nich i wyjąłem z plecaka właziki. Nie bawiłem się w sprawdzanie zabezpieczeń, tylko od razu zacząłem wspinaczkę. Zerwał się wiatr. Szarpał moją kurtką i próbował oderwać mnie od ściany; deszcz ze śniegiem zalewał mi oczy i boleśnie ciął po gołych rękach, nie zwracałem jednak na to uwagi, tylko posuwałem się z mozołem do góry. Czasem zjeżdżałem po trzy, cztery metry, kiedy jumar ześliznął się z liny, ale zaraz odzyskiwałem rytm. Dziesięć metrów poniżej ostrej jak brzytwa grani wynurzyłem się z chmur niczym nurek z wody. Nade mną płonęły lodowate gwiazdy, a dookoła jak przypływ piętrzyła się biała masa chmur, pełznąca w górę północnego zbocza. Przesunąłem właziki wyżej, potem jeszcze trochę, aż wreszcie znalazłem się na względnie płaskim kawałku gruntu, na którym umocowano liny. Dopiero w tym momencie zwróciłem uwagę, że nie wpiąłem się w linę asekuracyjną