Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— Zachowali się okropnie — zapewniłem. — Potrafię się bronić bez niczyjej pomocy i nie szukam pańskiego współczucia. Sam, przyparty do muru, czuję się najlepiej. No, a teraz postarajmy się skrócić tę wizytę, dla pana zapewne nieprzyjemną, a dla mnie nadzwyczaj nużącą. Podobno ma pan jakieś uwagi w związku z moją teorią? To pytanie rzucone tak prosto z mostu utrudniało mi dalsze kluczenie. Musiałem jednak kontynuować zaczętą grę i czekać sprzyjającej okazji. Z daleka wydawało się to o wiele łatwiejsze. Czyż mój irlandzki spryt nie pomóż mi w takich opałach? Challenger przeszył mnie ostrym spojrzeniem stalowych oczu. — Proszę, proszę — mruknął. — Oczywiście jestem tylko studentem — powiedziałem uśmiechając się głupkowato. — Najwyżej szczerym zapaleńcem. Wydaje mi się jednak, że pan trochę za ostro rozprawił się z Weismannem. Czy od tego czasu ogólne dowody nie... tak... nie potwierdziły słuszności jego tez? — Jakie dowody? — zapytał z groźnym spokojem. — No tak, zdaję sobie sprawę, że nie ma nic takiego co można by nazwać dowodem konkretnym. Musiałem tylko o nowych kierunkach i jeśli można tak się wyrazić, tendencjach naukowych." Pochylił się ku mnie z wielką powagą. — Pan chyba wie — zaczął zaginając kolejno palce u ręki — że wskaźnik czaszkowy jest czynnikiem stałym? — Naturalnie — odparłem. — I że telegonia ciągle jest sub judice? — Bez wątpienia. — I że plazma zarodkowa różni się od jaja partenogenetycznego? —- No tak! — wykrzyknąłem wniebowzięty własnym zuchwalstwem. — Ale czego to dowodzi? — pytał dalej uprzejmie Challenger. — Rzeczywiście, czego to dowodzi? — mruknąłem. — Mam panu powiedzieć? — zagadnął tonem łagodnej perswazji. — Bardzo proszę. — To dowodzi — ryknął w przystępie nagłej furii — że pan jest najwstrętniejszym oszustem, w Londynie... podłą, dziennikarską żmiją. Człowiekiem bez wykształcenia i krzty przyzwoitości! Zerwał się na nogi, a w oczach błysnęło mu szaleństwo. Nawet w tej pełnej napięcia chwila zdążyłem ze zdumieniem zauważyć, że był bardzo niski, głową sięgał mi zaledwie do ramienia. Zahamowany w rozwoju Herkules, którego straszna siła skupiła się w ramionach, klatce piersiowej i mózgu. — Bzdury! — krzyczał pochylony ku mnie, palcami obu rąk wsparty o biurko, z głową podaną naprzód. — Plotłem panu bzdury... naukowe bzdury! Próbował pan dorównać mi przebiegłością... pan, z tym kurzym mózgiem! Uważacie się za wszechmocnych, przeklęci pismacy, tak? Sądzicie, że wasze pochwały zrobią człowieka wielkim, a nagany małym? Musimy klękać przed wami i błagać o przychylne słowo, co? Temu każecie służyć na tylnych łapkach, a temu leżeć spokojnie. Znam was, żmije! Przewróciło wam się w głowie. A był czas, kiedy wam utarto nosa. Wielkość uderzyła wam do głowy. Nadęte pęcherze! Pokażę wam wasze miejsce. Tak, mój panie, nie dorówna pan Challengerowi. Jest jeszcze ktoś, kto się was nie boi. Ostrzegałem pana, ale na Boga, skoro pan tu przyszedł, zapłaci pan za to. To było najście, oskarżam pana o najście, panie Malone! Wdał się pan w niebezpieczną grę i przegrał ją pan. — Proszę pana — powiedziałem cofając się i otwierając drzwi. Może mnie pan znieważać, ale do pewnych granic. Nie pozwolę się tknąć palcem. — Nie pozwoli się pan tknąć? — szedł do mnie w groźnej postawie, ale teraz przystanął i wsunął ogromne ręce w kieszenie krótkiej, niemal chłopięcej kurtki. — Paru dziennikarzy wyrzuciłem już z domu. Pan będzie czwartym czy piątym. Trzy funty piętnaście szylingów za każdego — tyle przeciętnie wypadło. Kosztowne, ale konieczne. Czemuż to, mój panie, nie miałby pan pójść w ślady swych poprzedników? I pójdzie pan! — znów Tuszył ku mnie przykrymi, cichymi krokami, stąpając na czubkach palców jak baletmistrz. Mogłem uciec na korytarz, ale duma mi na to nie pozwoliła. Poza tym zapałałem słusznym gniewem. Oczywiście przedtem nie miałem racji, ale teraz groźby tego człowieka rozgrzeszyły mnie ze wszystkiego. — Zechce pan trzymać ręce przy sobie. Bo tego nie zniosę. — Nie zniesie pan, co.? — jego czarne wąsy uniosły się, a białe kły błysnęły w pogardliwym uśmiechu. — Nieco się pan opamięta, profesorze! — krzyknąłem. — Na co pan liczy? Ważę dwieście dziesięć funtów, mam stalowe mięśnie i co sobota grywam na środku obrony „Londyńskich Irlandczyków". Nie należę do ludzi, którzy... W tym momencie skoczył na mnie. Na szczęście otworzyłem już drzwi, bo bylibyśmy je wywalili. Przekoziołkowaliśmy przez cały korytarz, zawadziliśmy o krzesło i razem z nim potoczyliśmy się ku wyjściu. Usta miałem pełne brody profesora, spletliśmy się ramionami, zwarli w jeden kłąb, z którego sterczały nogi przeklętego krzesła. Przezorny Austin na czas otworzył drzwi wejściowe. Tyłem fiknęliśmy przez schody na bruk