Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Kupowałem odrzutowce. Nie pracowałem w SAVAK-u. Ale były takie chwile w mojej karierze, które spę- dzałem w towarzystwie tych ludzi. W ostatnich latach w każdy czwartkowy wieczór starsi oficerowie, pięciu czy sześciu z nas, spotykaliśmy się przy wódce i mast- vakhiar w domu generała Pourata. Ile bym dzisiaj dał za to towarzystwo! W wieżowcu pooldar Persów w Ber- keley usiłowałem namówić niektórych mężczyzn do uczestnictwa w okazjonalnych wieczorach, ale ci mło- dzi lekarze i inżynierowie spędzili tyle lat na Zacho- dzie, że nawet nie umieli pić ze sobą, jak przystało mężczyznom; nie wiedzieli, że najstarszy i najbardziej doświadczony w pokoju jest saghi, że on i tylko on trzyma butelkę wódki, i on napełnia, lub nie, inne kubki stojące obok niego. W każdy czwartkowy wie- czór u Pourata to on, oczywiście, był saghi. W jego wielkim domu żołnierz odprowadzał nas do pokoju, w którym my, dżentelmeni, zdejmowaliśmy w wejściu buty i siadaliśmy w kręgu na ciemnoczerwonym dy- wanie z Tabrizu. W zimie w kamiennym wysokim kominku za nami płonął ogień. W przeciwległym rogu stał śpiewak i dwóch czy trzech muzyków cicho grają- cych pieśni mające więcej niż tysiąc lat, choć nadal tylko w jednej trzeciej tak stare, jak nasz kraj. Na wschodniej ścianie wisiał długi gobelin przedstawiają- cy Hazrata Abbasa i jego świętych towarzyszy szar- żujących w dół piaskowego wzgórza Karbali, gnają- cych na tysiące wrogich żołnierzy, którzy poddali ich torturom. A przed każdym z nas stał mały gliniany kubek, pamiątka po rodzinie Pourata z Isfahanu. Pudełko hawańskich cygar leżało zamknięte, bo nigdy nie paliliśmy, póki nasz gospodarz nie zapalił pierwszy, ani nie zanurzaliśmy dwóch palców w popitce, jak mogliby to nazwać Amerykanie, w misie z mast- vakhiar - tym cudownie kwaśnym jogurtem zmie- szanym z kawałkami ogórka - ten moment nie nadchodził wcześniej niż dopiero po pierwszej kolejce zimnej rosyjskiej wódki, którą Pourat nalewał, gdy tylko pojawiał się w smokingowej marynarce, jedwab- nych spodniach i eleganckich paryskich skarpetach. Był przystojnym mężczyzną, khosh teep, łysym, o sze- rokich ramionach i płaskim brzuchu. Oczywiście wstawaliśmy, ale Pourat machnięciem ręki sprowadzał nas z powrotem na podłogę i żartował sobie z któregoś z nas, opowiadając coś, co usłyszał w tym tygodniu w Mehrabadzie, a my zawsze śmialiśmy się z dowcipów Pourata nie z szacunku, ale dlatego, że naprawdę był zabawnym człowiekiem. Czasami drażnił się z którymś z młodszych lub ambitniejszych mężczyzn, pomijając jego czarkę podczas nalewania pierwszej kolejki, co saghi robi rzadko, bo jego głównym celem jest powstrzymanie mężczyzny od wypicia więcej, niż może. Młody starszy oficer o pustym kubku pochylał ze wstydu głowę, twarz czerwieniała mu od usilnego zastanawiania się, czym obraził generała. Ale potem Pourat śmiał się bardzo głośno, jak i reszta z nas, i nalewał wódkę młodemu mężczyźnie, który uśmiechał się z ulgą, po czym napełniał kubki nas wszystkich. Kiedy wznosiliśmy toast za nasze zdrowie, każdy mężczyzna, łącznie z Pouratem, usiłował stuknąć swo- im kubkiem w spód pozostałych, co w Persji jest oznaką prawdziwego szacunku. Mcm nokaretam, mówimy, rozumiejąc przez to: jes- tem twoim sługą. I, oczywiście, każdy mężczyzna chce uszanować drugiego bardziej niż siebie samego, jeśli tamten prawdziwie na to zasługuje, więc nie pozwoli, żeby jego kubek pozostał wyżej, gdy oba naczynia się zetkną; momentalnie obniży swój kubek, jakby mó- wiąc: nie, to ja jestem twoim sługą. Ale tamten czasami będzie się upierać, że właśnie jego kubek powinien być niżej, i widywałem dorosłych mężczyzn obniżających swoje kubki w ten sposób, jeden po drugim, przez całą drogę do podłogi, a potem stających do walki na pięści, żeby udowodnić, który którego bardziej szanuje. Ale u Pourata nigdy do tego nie dochodziło. Byliśmy dumni z tego, że jesteśmy nie tylko wysokimi oficerami, ale również perskimi dżentelmenami. Pewnego zimowego wieczoru generał Pourat zapro- sił do swego domu siódmego mężczyznę. Był ciem- noskóry i młodszy od nas wszystkich, miał nie więcej jak trzydzieści trzy, trzydzieści cztery lata. Odznaczał się dobrym wyglądem, szeroką szczęką, małym nosem i głęboko osadzonymi oczami, jakie widywałem u aktorów filmowych, a jego budowa była całkiem odpowiednia i wyglądała na mocną pod elegancko skrojonym garniturem. Za każdym razem, gdy podnosił kubek wódki, by wypić, mięsień ramienia zbijał mu się w okrągły kamień, a gdy jeden z mężczyzn zrobił uwagę na temat siły młodego człowieka, Pourat powiedział: „Tak, Bijan przetrwał wszystkich w zur khaneh". Siedzący obok mnie starszy dżentelmen zaczął opo- wiadać o swoich chłopięcych latach w Rasht, o tym, jak chodził ze swoim ojcem do zur khaneh i oglądał tam wszystkich tych wielkich mężczyzn, półnagich, pocących się i podnoszących milos ponad głowy, pod- czas gdy kantor śpiewał i grał na domback, na bębnie, przed ogniem i gorącymi kamieniami, które chłopiec polewał wodą, by wytworzyć więcej pary. I nie podoba- ło mi się, w jaki sposób bratanek Pourata słuchał tej historii; wypił wódkę i zanurzył trzy palce, nie dwa, w mastvakhiar, a gdy oblizał palce do czysta, nawet nie spojrzał na starszego mężczyznę mówiącego o swoim dzieciństwie w Rasht. Młody człowiek wbijał wzrok w swoje stopy w skarpetkach, jakby po raz pięćsetny słyszał coś, o czym w dodatku doskonale wiedział, zanim to jeszcze usłyszał pierwszy raz. Kiedy dżentel- men obok mnie skończył opowiadać historię o swoim ojcu i zur khaneh, Pourat nalał każdemu z nas wódki, i gdy wznieśliśmy kubki w toaście za naszą przeszłość i tradycję, patrzyłem, aby się upewnić, że młodszy mężczyzna, ten Bijan, dość nisko trzyma swój kubek dla okazania szacunku, co uczynił, chociaż jego twarz pozostała niewzruszona, i już wiedziałem, że ten chło- piec był przyzwyczajony, żeby go podziwiano, ogląda- no i słuchano; on nawet tego oczekiwał