Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Osiągnąwszy zamierzony efekt Traven wrócił do bunkra i usiadł pod daszkiem. Podczas gdy następne dnie zmieniały się w tygodnie, pełna godności postać Japończyka siedziała na krześle o pięćdziesiąt jardów przed nim, strzegąc Travena od strony bloków. Miał teraz dość siły, żeby co jakiś czas wstawać i wyprawiać się po żywność. W upalnym słońcu skóra Japończyka stawała się coraz bardziej pergaminowa i Traven budząc się w nocy stwierdził, że grobowa postać z rękami po bokach wciąż tam siedzi, na pokreślonym cieniami betonie. W takich chwilach często widywał żonę i syna przyglądających mu się z wydm. W miarę upływu czasu podchodzili coraz bliżej i czasem byli już tylko o kilka jardów za jego plecami. Traven cierpliwie czekał, aż się do niego odezwą, i rozmyślał o wielkich blokach, do których wstępu strzegła siedząca postać martwego archanioła, podczas gdy fale uderzały o daleki brzeg, a w jego snach spadały płonące bombowce. Przełożył Lech Jęczmyk Powrót Przylądek Kennedy’ego odszedł w zapomnienie wraz ze swoimi wieżami wznoszącymi się teraz ponad pustynnymi wydmami. Piasek przedarł się przez koryto rzeki Banana zasypując jej odnogi i obrócił stary kosmiczny kompleks w odludny obszar bagien i spękanego betonu. W lecie w rozbitych wozach dowodzenia . łowcy urządzali swoje kryjówki, lecz na początku listopada, kiedy przybyłem tu z Judytą, cały ten teren był już opuszczony. Poza Cocoa Beach, gdzie zatrzymałem samochód, zniszczone motele tkwiły na wpół ukryte w dziko rosnącej trawie. Wieże wyrzutni rakietowych wznosiły się na tle wieczornego nieba niczym rdzewiejące cyfry jakiejś zapomnianej algebry nieba. - Pół mili przed nami jest ogrodzenie - powie-działem. - Zaczekamy tutaj, aż się ściemni. Czujesz się już lepiej? Judyta patrzyła na ogromną, wiśniową, lejkowatą chmurę, które sunąc leniwie po niebie zdawała się wlec za sobą dzień poza horyzont, zagarniając resztki światła z jej spłowiałych włosów. Poprzedniego popołudnia w hotelu w Tampie zapadła nagle na Jakąś bliżej nie określoną dolegliwość. - Co z pieniędzmi? - zapytała. - Teraz kiedy jesteśmy, tutaj mogą zażądać więcej. - Pięć tysięcy dolarów to aż nadto, Judyto. Ci łowcy relikwii to wymierające plemię. Obecnie już tylko kilka osób interesuje się Przylądkiem Kennedy’ego. Przestań przejmować się na zapas. Niespokojnie przebierając smukłymi palcami marszczyła kołnierz swojej zamszowej kurtki. - Ja... zdaje się, że powinnam była ubrać się na czarno. - Dlaczego? Przecież to nie pogrzeb. Na miłość boską, Judyto, przecież on umarł dwadzieścia lat temu. Wiem dobrze, czym był dla nas, ale sama chyba rozumiesz... Bladymi oczami głęboko osadzonymi w wychudłej twarzy gapiła się na rumowisko opon i porzuconych samochodów. - Czy nie rozumiesz, Filipie, że on teraz wraca. Ktoś tutaj musi być. Ta msza w radiu poświęcona jego pamięci, to była jakaś koszmarna parodia... Bóg mi świadkiem, że gdyby Robert nagle przemówił, tego cholernego kaznodzieję na pewno z miejsca trafiłby szlag. Tu powinien czekać na niego cały komitet, a nie tylko ty i ja, i te puste nocne kluby. - Judyto - powiedziałem stanowczo - sądzę, że gdybyśmy powiadomili Fundację NASA, to z pewnością przybyłaby tu jakaś grupa oficjeli. Nie wykluczone nawet, że potem jego szczątki zostałyby pochowane w grobowcu NASA w Arlington przy dźwiękach orkiestry... może nawet sam Prezydent zaszczyciłby swoją osobą tę uroczystość. Właściwie jest jeszcze czas. Czekałem na jej reakcję, lecz była Jakby nieobecna patrząc na niknące w ciemniejącym niebie wieże wyrzutni. Piętnaście lat temu, kiedy tylko zdążono zapomnieć o zmarłym tragicznie astronaucie, który wciąż tkwił w przegrzanej kapsule krążącej wokół Ziemi, Judyta postanowiła utworzyć z własnej osoby komitet powitalny. I być może już za kilka dni, kiedy bidzie trzymała w rękach szczątki ciała Roberta, Hamiltona, jej obsesja wreszcie dopełni się. - Filipie, spójrz tam! Czy to... Wysoko na niebie pomiędzy gwiazdozbiorami Cefeusze i Kasjopei, niczym zagubiona gwiazda szukająca swojego zodiaku, mknął z zachodu ku nam punkt białego światła. W ciągu kilku minut przeleciał nad naszymi głowami i skrył się za olbrzymią chmurą wiszącą ponad morzem. - Spokojnie, Judyto. - Pokazałem jej zestawienie czasów i trajektorii zapisane ołówkiem w moim notatniku. - Łowcy relikwii lepiej niż niejeden komputer znają na bieżąco aktualne orbity poszczególnych satelitów. Siedzą je od wielu lat. - Kto to był? - Radziecka kosmonautka Walentyna Prokrowna. Została wysłana z kosmodromu znajdującego się u podnóża Uralu dwadzieścia pięć lat temu, aby nadzorować pracę przekaźnika telewizyjnego. - Telewizyjnego? Mam nadzieję, że podobały się im te programy, które przekazywała. - Ta nietaktowna uwaga, którą zrobiła wychodząc z samochodu, raz jeszcze przypominała mi jej motywację, która przywiodła nas tutaj na Przylądek Kennedy’ego. Jak zawsze przejęty owym tragicznym a olśniewającym spektaklem w wykonaniu jednego z tych upiornych pątników wracających po wielu latach ze swojej kosmicznej wędrówki, śledziłem lot sputnika z nieżyjącą już kobietą, który jak oddalająca się latarnia morska zniknęła ponad ciemnym pasem wód Atlantyku. Wszystko, co wiedziałem o tej Rosjance, to był jej pseudonim wywoławczy: mewa. Byłem poniekąd nawet zadowolony z faktu, że jestem tutaj, kiedy ona wraca, w przeciwieństwie do Judyty, której to wydarzenie nie interesowało w najmniejszym nawet stopniu. W ciągu ostatnich lat często przesiadywała w ogrodzie w chłodzie wieczoru, niejednokrotnie zbyt zmęczona by położyć się do łóżka, bez końca podkreślając swoje zainteresowanie wyłącznie tym Jednym spośród wszystkich dwunastu martwych astronautów krążących wokół Ziemi. Kiedy czekała tak siedząc zwrócona tyłem do morza wprowadziłem samochód do garażu przy jednym z nocnych klubów oddalonych pięćdziesiąt metrów od drogi. 2 bagażnika wyjąłem dwie torby. Jedna z nich, lekka torba podróżna wypełniona była naszym ubraniem, druga, wyłożona w środku folią i wzmocniona paskami oraz drugą rączką, była pusta. Skierowaliśmy się na północ ku ogrodzeniu Jak dwaj spóźnieni wczasowicze przybywający do dawno opuszczonego kurortu. Minęło już dwadzieścia lat, odkąd - ostatnia rakieta opuściła swoją wieże startową na Przylądku Kennedy’ego. Było to już po przeniesieniu mnie i Judyty przez NASA - pełniłem w owym czasie funkcję starszego specjalisty do spraw programowania lotów - do nowego wielkiego Centrum Kosmicznego w Nowym Meksyku. Niedługo po przybyciu tam poznaliśmy Roberta Hamiltona - jednego z astronautów, którzy przygotowywali się w owym ośrodku do lotów