Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
F. Sainta; nawet Kochanie, powiększyłem dzieciaka zawiera niechętne podziękowanie „Kitowi Reedowi za Atak gigantycznego dziecka”, za którym bez wątpienia kryje się coś więcej. Niewiele z tych filmów potraktowało swoje źródła z choćby minimalną wiernością, zaś Freejack i Pamiętniki... musiały stawić czoło temu samemu problemowi: w jaki sposób nakręcić film na podstawie powieści bez wyraźnej akcji i zupełnie niefilmowych głównych założeniach. Napisana w 1958 roku książka Sheckleya, charakteryzująca się kompletnym brakiem spójności, stanowiąca zbiór oderwanych epizodów bez ogólnego autorskiego planu, opisuje społeczeństwo, w którym życie pozagrobowe i istnienie duszy znalazły potwierdzenia naukowe. Techniczne szczegóły owego przełomowego odkrycia liczą się w niej znacznie mniej niż jego znaczenie społeczne. Autorzy scenariusza Freejacka - między innymi Roland Shusett, zdumiewająco oczytany w fantastyce współscenarzysta Obcego - 8pasażera Nostromo i Pamięci absolutnej - znaleźli niezwykle radykalnie rozwiązanie problemów, jakie nastręczało przeniesienie na ekran metafizycznego sedna Nieśmiertelności na zamówienie: bez skrupułów odrzucili całe Sheckleyowskie wątki, bohaterów i miejsce akcji, zaś najważniejszy koncept postawili wręcz na głowie (w powieści umysł głównego bohatera zostaje porwany po śmiertelnym wypadku samochodowym i wszczepiony w pochodzące z przyszłości ciało, co ma stanowić część akcji promocyjnej przemysłu zmartwychwstańczego; we Freejacku to ciało kierowcy wyścigowego, Emilio Esteveza, zostaje porwane w przyszłość, aby stać się nowym schronieniem umysłu umierającego szefa korporacji Anthony’ego Hopkinsa - co powoduje zupełnie bzdurne komplikacje, których nie jest w stanie pokryć żadna ilość zawodowych wyścigów samochodowych). W wersji tej nie pozostało prawie nic z ducha prozy Sheckleya - nawet pojawiające się w filmie określenia z książki oznaczają coś zupełnie innego - zaś fakt, że Mick Jagger jest zdecydowanie najlepszym aktorem całego filmu, wiele mówi o jakości gry. Szczególnie smutne jest oglądanie klęski zdolnego nowozelandzkiego reżysera Geoffa Murphy’ego, który w przeszłości był prawdziwym mistrzem niskobudżetowych, małoobsadowych filmików (między innymi przejmującego obrazu The Quiet Earth). Przykro patrzeć, jak reżyser zupełnie nie radzi sobie z materiałem po swoim hollywoodzkim debiucie, zupełnie niezłymi Młodymi Strzelbami II. Co do Pamiętników niewidzialnego człowieka, to projekt ten kulał od początku, mając za źródło powieść w najlepszym razie zaledwie znośną. Skromny pomysł prowadzący donikąd, został w książce rozdęty do objętości czterystu bezcelowych, nużących stron. Scenariusz, poddany licznym przeróbkom - między innymi przyłożył do niego rękę sam William Goldman - zmaga się z rozmyślnym brakiem osobowości bohatera książki, w której niewidzialność stanowi nie tylko optyczne kalectwo, ale służy za przenośnię całkowitej utraty tożsamości. I choć film Carpentera niezwykle pomysłowo radzi sobie z całą gamą filmowych konwencji koniecznych, aby obecny na ekranie bohater miał widoczną twarz, tym samym jednak osłabia jednocześnie i tak już nie najwyraźniejszą wymowę książki. Nie pomaga też w tym fakt, że z konieczności przeszarżowana gra Chevy’ego Chase’a jest bardzo niezręcznie uzupełniona zachowaną narracją pierwszosobową oryginału. Nowa, tak żmudnie wypracowana przez grupę scenarzystów akcja stanowi jedynie chaotyczny i banalny schemat pościgowy. Od czasu do czasu w filmie pojawiają się dość inteligentne, adresowane do tak zwanego „miłośnika kina”, gagi nawiązujące do klasycznej wersji Claude’a Rainsa, jednakże ten rodzaj nużących komicznych parodii łatwych gatunkowych celów - patrz także Kochanie, zwiększyłem dzieciaka, Buffy pogromczyni wampirów oraz Mama i tata ratują świat - to jedynie kolejny objaw tego, jaki trud sprawia dzisiejszemu Hollywoodowi poważne traktowanie filmu SF. Problemy wiernego przełożenia na język filmowy pierwszoosobowej powieściowej narracji były tylko częścią wyzwania, któremu musiał stawić czoło James V. Hart w swej adaptacji Draculi. Hart nie jest jednak nowicjuszem, dokonał już podobnie ambitnej przeróbki klasycznej angielskiej powieści w nakręconym w 1991 roku Hooku. Scenariusze Draculi i Hooka mają wiele wspólnego w swym podejściu do literackiego pierwzowzoru. W pewnych elementach są niezwykle wierne książkom, inne zagadnienia traktując wręcz rewolucyjnie, przy czym zachowane fragmenty okazują się zazwyczaj znacznie lepsze niż nowe, stanowiące jedynie odgrzanie starych hollywoodzkich schematów. Trudno powiedzieć, czy bardziej podziwiać śmiałość, czy też oburzać się na bezczelność autora, który bez odrobiny ironii potrafi przerobić Piotrusia Pana J. M. Barriego na odę do ojcostwa i Draculę Stokera na opowieść o miłości. A przecież scenariusz Harta niewątpliwie zachowuje część najtrudniejszych chyba i najciekawszych elementów powieści, odrzucanych dotąd we wszystkich wcześniejszych wersjach filmowych, np