Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W nocy padało i w parku było wilgotnie, pachniało ziemią i deszczem. Spokojnie było i cicho, tak, że Magda słyszała nawet przytłumiony turkot wozów na dalekiej szosie, a gdy przystanęła, krople wody, opadające z gałęzi, wywoływały taki szmer w liściastym podłożu, jakby czyjeś ostrożne kroki zbliżały się do niej ze wszystkich stron. Codziennie teraz odbywała dłuższe przechadzki, najczęściej samotnie, gdyż pan Michał po lunchu wracał do siebie, pani Aldona twierdziła, iż wilgoć jej szkodzi, a Ksawery zawsze znalazł jakiś pretekst, by nie zostać z Magdą. To miał być pilny interes w Grójcu, to musiał wpaść do kogoś z sąsiadów, to po prostu "przejechać" któregoś konia. Nie brała mu tego za złe. Teraz, gdy zajęć gospodarskich miał znacznie mniej, nudził się w domu. Początkowo - jak to zawsze u niego - był rozentuzjazmowany, cieszył się niczym sztubak, chodził dumny, na wszystkie strony opowiadał, że żona spodziewa się syna, obmyślał imiona dla przyszłego dziedzica, Magdy nie opuszczał na krok, obcałowując ją raz po raz i obsypując najczulszymi wyrazami. Tak było, póki mu to nie spowszedniało. Wybierał się wtedy w sąsiedztwo, to na bridge'a, to po prostu na pogawędkę, gdyż - jak utrzymywał - musiał się całemu światu pochwalić swoim szczęściem. Magda nie zaniechała swoich zajęć, chociaż pani Aldona gwałtownie ją do tego namawiała. Zresztą była teraz znacznie wolniejsza. Uważała zaś za konieczność osobiste doglądanie wszystkiego. Dość już miała doświadczenia, by każde swe niedopatrzenie umieć obliczyć w sumie tylu a tylu złotych, których wciąż było za mało. W swobodnych godzinach wychodziła na spacer. Zwykle obchodziła park i sad, zawracała ku stawom i wracała koło folwarku. Tym jednak razem dotarła aż do parkanu i ścieżką między ugorami skierowała się ku odległej prawie o kilometr kotlince, gdzie stał stary drewniany krzyż z zardzewiałą Męką Pańską i z zawieszonym na drzewcu poniżej oszklonym obrazkiem Matki Boskiej Karmiącej. Nie była religijna i nie miała zamiaru modlić się, ale ot, tak, na wszelki wypadek odmówić pacierz i zostawić pod krzyżem kilka georginii zerwanych w ogrodzie. Koło krzyża przechodziła ku szosie kręta droga polna, zwana w okolicy Sierpówką, a łącząca Hańczę, Borychówkę, wieś Pożarki i jeszcze kilka pobliskich dworów z resztą świata. Właśnie, gdy zbliżyła się do krzyża, od tamtej strony nadciągał wóz chłopski, opatrzony słomą i ciężko wyładowany kartoflami, zaprzężony w parę chudych szkap. Wóz przechylał się w garbatych koleinach, a jego właściciel, stary chłop, szedł ścieżką obok, obojętnie cmokając od czasu do czasu na konie. Przed wjazdem na strome zbocze kotlinki konie przystanęły, chłop zaś zdjął czapkę i ukłonił się. Poznała go od razu zarówno po łysinie, jak i po czerwonym ogromnym nosie. Był to stary Rymoń z Pożarków, który nieraz z różnymi prośbami przychodził na folwark. Magda z uśmiechem odpowiedziała na ukłon, a chłop zatrzymał się: - Podobnież jaśnie pani dziedziczka także samo do Borychówki!?... A jakże, jest tam jaśnie pan, ale tylko patrzeć jak wyjedzie. Akurat kiedym przy borychowskiej stodole skręcił, ogierka pod ganek podprowadzali. - Jakiego ogierka? - szeroko otworzyła oczy Magda. - A dyć wysokoproskiego, karego z łyską, co na nim jaśnie pan dziedzic jeździ. Stare mam oczy, ale kunia to z całej okolicy rozeznam. Ho! Magda uczuła gwałtowne zaciśnięcie się serca i ledwo dosłyszalnym szeptem bąknęła: - Dziękuję. Chłop cmoknął na swoje szkapy, ukłonił się nisko, powiedział "pochwalony" i podpierając wóz pod górę ruszył swoją drogą. - To niemożliwe... nie... niemożliwe - gorączkowo myślała Magda. W pierwszej chwili chciała biec sama do Borychówki, by naocznie przekonać się, że to nie wierzchowiec Ksawerego, że chłop się omylił. Zastanowiła się jednak i doszła do wniosku, że i tak Ksawery musiałby jechać tędy. Chcąc ominąć krzyż, musiałby nadłożyć dobre pięć kilometrów na Kruszewo. Postanowiła czekać. Tuż przy krzyżu rosły krzaki dzikiego bzu, wyżej kotlinka porośnięta była już tylko zeschłymi wrzosami, a na samym wierzchu leżały gęste kupy kamieni, wyoranych i odrzuconych tu z zagonów. Wybrała jeden większy najmniej wilgotny kamień i usiadła. Było to nieprawdopodobieństwem, a jednak te codzienne wyjazdy Ksawerego musiały nasunąć podejrzenia. Aż dziwnie jej było, że dotychczas nie przyszło jej do głowy pomyśleć o Borychówce. Tym bardziej, że ilekroć wpadał ktoś z sąsiadów, Ksawery zawsze zachowywał się niespokojnie: widocznie bał się, by w rozmowie nie wyszło na jaw, że nie był u Płaszowskich, czy Mańkiewiczów, lecz u Miry. - Tchórz, smarkacz, podły - cisnęły się do ust słowa, lecz zaczęła siebie reflektować: przecież tak wzruszająco mówił o swoim celibacie w związku ze stanem jej zdrowia!... - Nie, niemożliwe! - powiedziała głośno. I w tej właśnie chwili na odległym o jakieś pół kilometra pagórku zobaczyła wyraźnie, jak na dłoni: Ksawery prowadził "Derwisza", a obok szła wysoka brunetka w niebieskiej sukni z zarzuconym na ramiona nieprzemakalnym płaszczem. Magda instynktownie pochyliła się i przez badyle wrzosów przyglądała się im ze zdziwieniem. Więc tak. Zdradzał ją ze swoją dawną kochanką