Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Kongresówka zmartwiła się serdecznie i z całą prostodusznością kumoszki prawiła, jaki to piękny sentyment łączył „anioła pokoju” z Naryszkinami, jak to Aleksander zakochał się w Polce Czetwertyńskiej i jak potem, z uwagi na umiłowaną córkę, wydał ją za Naryszkina, i jak potem i matkę, i córkę, i pana Naryszkina względami obdarzał. I zdumiewali się znów ludzie w Kongresówce „wielkoduszności” swego „odnowiciela” i zazdrościli po cichu tak zaszczytnej paranteli i Naryszkinom, i Czetwertyńskim. Zazdrościli tacy, którzy umieli się śmiać z naiwności wiejskich galantów, co dla krowy i morgi gruntu żenią się z porzuconymi przez dziedziców Kasiami. Warszawa jeszcze mówiła o śmierci Naryszkinówny, gdy w Belwederze już otrzymano wiadomość o podróży Aleksandra do Taganrogu i o przybyciu tamże cesarzowej, i odkryciach generała Witta. Dwie pierwsze wiadomości dostały się do Warszawy wraz z kunsztownymi dodatkami cenzury. Trzecia wyraziła się tylko w postaci wzmożonej działalności szpiegów, ajentów śledczych i zauszników. A działalność ta była tym razem tak gwałtowna, tak bezwzględna, tak zajadła, że Kongresówka jękła, że echo do Żanety dotarło. Księżna łowicka wystraszyła się. A choć od pewnego czasu Konstanty był tak wzburzony, iż doń się odezwać nie śmiała, przemogła się i upatrzywszy porę, gdy był sam na pięterku, poszła doń i zagadnęła go. Cesarzewicz tym razem nie obruszył się. – Bronimy się przed rewolucją. – Rewolucja u nas? – Nie u nas. U nas starczy wyłowić parszywe owce. Wykryto sprzysiężenie w Rosji. Cesarz chory. – Najjaśniejszy Pan? Czy co niebezpiecznego? – Pewnie, bo się wali wszystko! Żaneta chciała pytać o szczegóły. – Nie mówmy o tym. Jutro powinien nadjechać Michał. Ani słowa, że coś wiesz o chorobie cesarza, ani słowa o czymś. Ale pamiętaj, że od dziś nie wolno ci na krok ruszyć się z pałacu bez mojej wiedzy. – Konstanty, wszak nie dałam powodu. – Tak, prawda, ale jesteś moją żoną, a dla zbirów to starczy powód. Za tydzień będziemy mieli dwustu ludzi więcej, teraz nie ma komu cię strzec. – Mnie strzec? – No, tak, tak, przecież i dotychczas strzegli cię. – Nic nie rozumiem. – Tym lepiej, tym lepiej! Nie mówmy, nie mówmy. Dosyć, dosyć, do samego siebie mówić się boję. Księżna łowicka nie ważyła się nalegać, znając aż nadto dobrze zaciętość męża. Tymczasem wokół niej działo się coś, czego nie pojmowała, nie ogarniała. Lubowidzki z Lewickim nawet w nocy zjeżdżali do pałacu, adiutanci w nieustannym byli rozgonię, kuriery 104 za kurierami, feldjegry za feldjegrami zwozili depesze. Fanshawe z Kurutą jak cienie snuli się za cesarzewiczem, a Konstanty co dnia chmurniał, zasępiał się coraz bardziej. Lecz nie tylko Żaneta daremnie siliła się odgadnąć przyczynę krzątaniny gorączkowej, popłochu, który zapanował w pałacu Belwederskim. Zabiegał o to i wielki książę Michał, brat najmłodszy cesarzewicza. Właściwie Michałowi nie szło o zarządzenia służbowe Konstantego, lecz jedynie o wiadomość z Taganrogu i o ten deszcz feldjegrów cesarskich. Książę Michał nie był wszakże szczęśliwszym od Żanety, bo cesarzewicz zbywał go oschle: – Był feldjeger? – No, był. – Z Taganrogu? – Z Taganrogu. – Co nowego? – Nic. – Cesarz? – No, cesarz! – Zdrów? – Miał febrę! – Więc chory? – Nie, zdrów! Książę Michał próbował i bocznych dróg, zagadywał generałów, swoich adiutantów rozsyłał po mieście, lecz Fanshawe umiał i adiutantów księcia Michała strzec. Tak trwało do pierwszych dni grudnia, aż pewnego wieczora, gdy po wieczerzy Konstanty już do odejścia z jadalni się gotował, a bąknął swoje ulubione od pewnego czasu: „Nu, Fanshawe, maluteczki, pomożesz mi”, do jadalni wszedł szybko kamerdyner. Cesarzewicz spojrzał bystro na kamerdynera. – Feldjeger?! Co?! – Tak, proszę Waszej Cesarzewiczowskiej Mości. Konstanty porwał się zza stołu i ku drzwiom się rzucił. – Gdzie feldjeger? Wołać feldjegra! W jadalni zapanowała cisza śmiertelna. Cesarzewicz wypadł na korytarz, lecz tu, ledwie kilka kroków postąpił, jakiś szary, zmiętoszony cień runął mu do nóg. Konstanty drgnął. – Co, feldjeger?! – Bądź pozdrowiony Najmiłościwszy Panie i Cesarzu Nasz! – ryknął od ziemi zachrypły głos. Konstanty zatoczył się, tchu zaczerpnął. – Cesarz, co cesarz?! – Raczyli spocząć w Bogu. Feldjeger dźwignął się, przyklęknął na jedno kolano i podał wielkiemu księciu zapieczętowaną kopertę z napisem: „Jego cesarskiej mości Konstantemu I”. KONIEC TOMU PIERWSZEGO 105 TOM DRUGI 106 I Wiadomość o śmierci Aleksandra I lotem błyskawicy przebiegła ziemie polskie i nim w doniosłości swej dała się ująć ówczesnym statystom a mężom, już potokiem łez wytrysnęła, już łkaniem wybuchnęła. I płacz powstał, wielki płacz, i tak wielki, że nawet minister, nawet polityk, nawet Aleksandra I cichy antagonista, rad nierad, fularu się imał i ocierał zachodzące oczy, i pokasływał smętnie, i nos swój zwojami chustki otulał, a zmuszał go do wydawania minorowych tonów, byle siako tako spazmom a zawodzeniom małżonki dotrzymać placu. A ponieważ tu rozpaczała generałowa, tam radczyni, ówdzie hrabina, gdzie indziej szambelanowa czy szlachcianka, tu żona, tam siostra, tu córka, tam bratanica, i ponieważ tych rozpaczających dam było naraz nie dziesięć i nie sto, lecz więcej niż tysiąc, i ponieważ ten tysiąc zawierał prawie całą śmietankę polskiego towarzystwa i stanowił tę uroczystą a samozwańczą reprezentację, która uważa się za „wszystkie” Polki – przeto nie dziw, że żal po stracie „anioła pokoju” był nieutulonym i powszechnym. Co prawda, to właśnie ten żal nieutulony niejednemu wyorderowanemu małżonkowi zgotował niespodziankę, ale że rzecz szła o cesarza, a w dodatku nieboszczyka, tedy po zaaplikowaniu kojących soli, najzgrabniej było akomodować się do żoninego zmartwienia: jakoż i tak czyniono. Tymczasem, gdy „osierocone dusze” spowiły się żałobą, krepą zdobiły ukochane miniatury, a zeschłe „pamiątki” skraplały łzami rezygnacji, po Warszawie gruchnęła ponura, nowina, że cesarza struli Anglicy