Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Tobie, Rumath, wydaje się pewnie, że my tu siedzimy na helikopterach… Wyobraź sobie, że nie było jednej wolnej maszyny na całym kontynencie. Kiedy się znalazły, ślad dawno wystygł. Gdzie jesteś? — Nie mam pojęcia. Szefie, kazali mi zawiadomić pana, że zostanę puszczony wolno. Ma pan to traktować jako gest dobrej woli. Oni proponują zawieszenie broni i rokowania. — Nie rozśmieszaj mnie, Rumath — Szef unosi brwi. — Nie przeholowałeś przypadkiem? Jesteś z nimi stanowczo w zbyt dobrej komitywie. — Z pańskiego miejsca. Szefie, łatwo rzucać ryzykowne hipotezy. Pora na rewanż… — przeraża go to, co powie, ale nie ma odwrotu. Ostatnia doba jawi mu się jako droga do uznania za własne tych kilku zdań, których wygłoszenie stało się jego obowiązkiem. — Po prostu wymyśliłem sposób, który za jednym zamachem rozwiąże nasze kłopoty na tej planecie. — No? — na twarzy Szefa pobłażliwy sceptycyzm. — Nauczmy ich wszystkiego, co sami umiemy. Podzielmy się z nimi techniką, opowiedzmy im o Kordianie, Hamlecie, Robinsonie… o Chrystusie… Nie wmawiajmy sobie, że ich umysły nie zniosą takiego obciążenia; przecież w gruncie rzeczy ci ludzie niczym nie różnią się od nas. Zamiast ich zabijać, wyciągnijmy do nich rękę. Wyjdźmy wspólnie z tego błota. W miarę jego przemowy uśmiech Szefa tężeje. — Dobrze się czujesz, Rumath? — syczy. — Widzę opatrunek na twojej głowie. Rozumiem, dostałeś w kość, wypocznij, a ja postaram się zapomnieć o twych genialnych radach. Jasne: podzielimy się z nimi, a oni z wdzięczności skoczą nam do gardeł. Tego byś chciał? — Spokojnie: — Za trzy dni wpadnij tu do mnie złożyć raport, pogadamy sobie jak para starych znajomych. No tak, myśli Rumath. Do przewidzenia. Czuje się znużony, zniechęcony, najchętniej odszedłby sprzed monitora, wyciągnął się na murawie i zasnął. Zaciska powieki, ściska dłonią czoło. — Nie — postanawia raptownie — proszę na mnie więcej nie liczyć. Wycofuję się. Ktoś musi pierwszy przerwać ten obłędny krąg. Mam dość waszej śmiesznej wojenki, chcę wreszcie zacząć żyć w spokoju i na własny rachunek, rozumie pan? Wy sobie dalej uczestniczcie w tym absurdzie, wmawiajcie wysokie posłannictwo i inne bzdury — ja wysiadam. Szlus. — Gówniarzu… — Oto moja decyzja, Szefie. Musi pan zrozumieć, że jestem teraz trochę innym człowiekiem. — Brat Łata szarpie go za ramię. — Muszę już skończyć. Do widzenia, Szefie. Siedzi nieruchomo. Oczywiście, że namierzyli łazik, ale jeśli w pobliżu nie ma helikopterów… A nawet jeśli są, za godzinę Brat Łata będzie daleko. Słońce wypije ślad. Czy nie lepiej wracać teraz do Czkającego Lasu? Wyprostował się i wyskoczył na zewnątrz. Ból w głowie zadudnił ostrzegawczo. — Trzymaj się — powiedział po arkanarsku, choć Brat Łata wyśmienicie znał jego język. Wyciągnął rękę, ale Arkanarczyk nie odwzajemnił gestu. Łazik wykręcił, a Brat Łata obracał się z kuszą ciągle wycelowaną w Rumatha; w tej pozycji zaczął odpływać w dal. Rumath patrzył za mim, aż kanciasta rufa łazika zamieniła się w czarniawy punkt na tle traw. Wtedy odwrócił się i ruszył ku Karczmie Trzech Upiorów. Kupił konia, zjadł porządny posiłek i nie zwlekając puścił się w drogę. Pogoda była piękna, koń wlókł się noga za nogą, a Rumath podrzemywał na jego grzbiecie. Chwilami zapadał w stan upojnej beztroski, wydawało mu się, że majaczy — to znowu na serio dociekał zasady, na mocy której został wpisany w ten świat, przylgnął jak mucha do tej właśnie rzeczywistości. Intruz — kołatało mu się pod czaszką. Stracił poczucie miejsca r czasu, zdawało mu się, że przemierza rubieże fantastycznej krainy z baśni1, okolica rozmazywała się w barwne plamy. Gorączka, myślał, jestem chory. Mijający go kupcy obrzucali zdziwionymi spojrzeniami niecodzienne indywiduum, zjeżdżając ku fosie, raz zastąpił mu drogę oddział straży, ale dowódca poznawszy szlachcica dał znak swoim ludziom, by się rozstąpili. Dobrze po południu Rumath przyszedł do siebie na tyle, że zorientował się, gdzie się znajduje. Poklepał ikon kr po szyi; mądre zwierzę przez cały czas szło przed siebie, nie zważając na upał. Odbił od traktu i brodził wśród traw, jadąc łąkami, na skróty. Uderzyło go, że nigdzie nie zauważył kosiarzy i kobiet stawiających stogi; robota sprawiała wrażenie przerwanej, zarzuconej. Mimo to jechał rozkoszując się brzęczeniem pszczół, z wonią mokradeł i ziemi, zadowolony nadzwyczajnie, że udało mu się zredukować własne problemy do kilku prostych elementów. Za kolejnym pagórkiem, skąd zwykle widać było mury zamku, uderzył go w oczy słup czarnego dymu