Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— No — przynaglił. — Będę — potwierdziła zaczepnie. — Dla nich? Czy wiesz, co mi niedawno opowiadał Czarny Olo? Znasz go. Ten chudy. Opowiadał, że jego profesor, ten, którego on tak szanuje, kichał, słyszysz, kichał na to pisemko! Numerus ciausus im się śni, szkoły wyznaniowe... . — Już ci powiedziałam, że oni mnie nic nie obcho- dzą, ja tylko przeciw Niemcom... — To przecież tak jak oenerowcy, więc może i Ży- dów chcesz gnębić przeciw Niemcom? — wybuchnął nagle bez tchu. Usiadł. Myślał o ojcu. Biedny, nie- frasobliwy Tadzio. Wczoraj mu ustąpił. Od powsta- nia w getcie stary pan nie mógł dojść do siebie. Za każdym razem zanudzał syna o cyjanek „na wszelki wypadek". Męczył tak, że Kolumb zaczął bywać u ojca rzadziej. Wczoraj skapitulował. Am- pułkę można było schować między dwa zaciśnięte palce, a niepokoju tyle, że garbu można dostać... Pa- trzył teraz na zacietrzewioną Baśkę i zrobiło mu się strasznie. Nagle zgasł... Mechanicznie przewrócił kartkę pisemka zapominając, że stąd, od tych bibu- lastych kartek, szedł na niego gniew. „Co wyra- biasz? — gromił się w myślach. — Przecież ona też nic o tym nie wie. — Jeszcze się domyśli." Nagły przypływ strachu wyziębił mu palce. Strach bywa różny, ale najgorszy jest strach przed wstydem. Kolumb uchodził w swojej drużynie za odważnego. Może całe jego męstwo bierze się z obawy, że tchó- rza łatwiej jest posądzić o to? Żydzi uchodzą za tchórzliwych. Mimo powstania. Mimo wszystko... Odsunął pisemko: — Co to nas właściwie obchodzi?... — Bąknął owo „nas" jako „nas Polaków", nas, „nie-Zydów", i spuś- cił oczy. Nie rozumiejąc jeszcze tekstu czytał: J nie o to chodzi, że piszą tam o Bogu przez małe b. I o to nawet mniejsza, że ogłasza się tam w pew- nym numerze uroczysty protest przeciwko mordo- waniu Żydów, gdy przecież od bojowników (za ja- kich się podają) niepodległości narodu polskiego na- leżałoby oczekiwać raczej protestu w sprawie okru- cieństw niemieckich wobec właśnie całego narodu. Oderwał oczy od zamieszczonej w „Prawdzie i Na- rodzie" recenzji jakiegoś lewicowego pisma codzien- nego. „Tak, gdybym ja zginął w Oświęcimiu (prze" cież jako bojowiec), ten pierwszy protest, przeciw mordowaniu Żydów, mnie by nie obejmował" — szepnęła zbawcza myśl. Nagle spostrzegł tuż przy sobie ogromne jej oczy. — A cóż mnie oni w końcu obchodzą? — powiedział nagle, niespodziewanie dla siebie samego. Na drugi dzień przed wieczorem babcia gospodaru- jąca w opuszczonej „skrzynce", gdzie mieszkał Ko- lumb, wręczyła mu parę gazetek. — Aha — pokwitował nieuważnie. Jerzy prosił go o przysługę, raz jeden tylko, na początek, chciał umożliwić przekazanie „prywatnie" kilku egzempla- rzy „jednego pisma", drukowanego właśnie w tej okolicy. Wepchnąwszy nieważki ciężar do kieszeni Kolumb sięgnął po tramwa jarską czapkę. Późno, bo późno, ale i tak wybierał się odwiedzić matkę. Od dnia ślubu Aliny bywał u nich jeszcze niechętnie j. Czuł idiotyzm swej sytuacji wobec kolegi, ale mówić Je- rzemu? „Po co? — bronił się przed tą myślą. — Postąpił bardzo porządnie z tym 'lubem dla doku- mentów, ale czyż mu nie wszystko jedno, czyją żo- ną lub siostrą jest Alina?... Jeszcze się właduję na jaki patrol" — pomyślał ze złością wyczuwając ręką paczuszkę Jerzego w kieszeni. Odpukał nieuważnie we framugę, spostrzegł, że drzewo malowane. Za- klął. Dziesiątki razy jeździł przez miasto z bronią, ale tak źle „odpukany" fant mocno go tremował. Gdy po dwudziestu minutach wysiadł z tramwaju, nie pamiętał prawie o swoim balaście. Gwiżdżąc niefrasobliwie, za najbliższym rogiem ulicy trafił wprost pod lufę patrolu. Stojąc pod ścianą z ręko- ma do góry kątem oka ocenił sytuację jako bezna- dziejną: wlazł w środek łapanki, „Teraz! Przed wie- czorem" — gniewał się jak za naruszenie zwyczajo- wego prawa. , '. — Dokumenty? — powoli opuścił rękę. Sięgnął do kieszeni. — Ile dałeś za to świństwo? — usłyszał głos towa- rzyszącego żandarmom cywila w ceratowym płasz- czu. Mówił to patrząc w kennkartę młodego czło- wieka, który stał obok Kolumba. „Fachowiec" oce- nił Kolumb uważając pilnie, czy okrzyk agenta nie odwróci odeń uwagi żandarmów. Gotów był pryskać w każdej sekundzie. Wyjął z kieszeni papiery. ' — A ty? — Agent był już przy nim. W tej chwili Kolumb poczuł, że nogi mu miękną w kolanach. Wparł się całą siłą w ścianę. W ręce zamiast dowo- du trzymał prześwitujące przez bibułkę egzempla- rze pisma. — Nie to — Kolumb machnął ręką z przepraszają- cym uśmiechem. Agent roześmiał się widząc, jak gość nieporadnie lewą ręką sięga do drugiej kie,- szeni. Zdenerwowanie Kolumba brał za przyczynę, nie za skutek omyłki z dokumentami. — O! —' Kolumb odzyskiwał przytomność. Lewą ręką podał kartę rozpoznawczą, prawa z pismami wróciła do kieszeni. — Arbeitskarta — usłyszał. Nagle poczuł, jak gry- mas kurczy mu twarz