Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zamiast twardo odpowiedzieć: „Nie”, stwierdziłam, że nie jestem w stanie myśleć o mężczyznach, dopóki walczę z cieniami. Teraz widzę, że dało mu to fałszywe nadzieje i dostał obsesji. W Nowy Rok, dokładnie zauważyłam jak poczuł się urażony, kiedy zaproponowałam, byś został porozmawiać o posiadłości, którą odziedziczyłam. Czułam jak jest zazdrosny. – Tak więc postanowił spotkać się ze mną w Beverly Center i dać jasno do zrozumienia, że nie jestem mile widziany i to on ma do ciebie prawo. – Obawiam się, że tak uważa – że ma do mnie prawo. Coltrane zacisnął szczęki. – Cóż, kiedy wrócimy do Los Angeles i Duncan Reynolds zostanie aresztowany, zajmę się tym, by zrozumiał prawdę. – Nie, daj mu spokój. Niech policja się tym zajmie. Nie chcę, by coś ci się stało. – Tym razem mnie nie zaskoczy. – Proszę cię… To był mój błąd. Dość mamy problemów. Nie prowokuj kolejnych. Coltrane nie umiał się oprzeć proszącemu tonowi. – Jak chcesz – odparł. Postanowił się uspokoić. – Zgoda, niech policja się tym zajmie. – Dziękuję ci. Kiedy dotknął dłoni Tash, z radością stwierdził, że tym razem nie uderzył go prąd. – Najważniejsze, że już prawie po wszystkim – stwierdził. – Prawie po wszystkim… – powiedziała tęsknie Tash. – Wypijmy za to. Unieśli kieliszki i stuknęli się za pomyślność. – Gdybyśmy nie zdecydowali się tu przyjechać, byłoby już całkiem po wszystkim – stwierdził Coltrane. – Może wyruszymy jutro z powrotem do domu, załatwimy co trzeba i wrócimy na prawdziwe wakacje? – Dzień w tę czy w tamtą to już nie czyni różnicy. Muszę się dowiedzieć, dlaczego Randolph Packard umieścił mnie w testamencie. Może coś się wyjaśni, jeśli odnajdziemy posiadłość. – Zgoda. Od pierwszej chwili, kiedy odnalazłem fotografie Packarda, miałem wrażenie że przeszłość i teraźniejszość są ze sobą magicznie połączone. – Coltrane odstawił kieliszek i sięgnął po aparat. – Nie ruszaj się, proszę. Teraz, kiedy zaczął zwracać uwagę na otoczenie, stwierdził, że już widział mauretański kościół za plecami Tash. Cebulasta kopuła była na jednej z fotografii w krypcie. Kiedyś na tym placu siedziała Rebeca Chance, siedział tu także kiedyś Randolph Packard. Coltrane zrobił zdjęcie. 4 „Gdzie będziemy tylko we dwoje. Gdzie będziemy mogli w spokoju rozmawiać, pływać, leżeć na plaży…” – powiedziała Tash zapraszając go do Acapulco. Na pływanie było już nieco za późno, ale na przechadzkę pora była idealna. Poszli więc trzymając się za ręce pnącą się w górę wzgórza, pełną sklepów uliczką, prowadzącą ku klifowi nad portem, skąd widać było, jak zachodzące słońce pokrywa karmazynem ocean. Kiedy Tash oparła głowę o ramię Coltrane`a, objął ją. Patrzyli na zapadające za horyzont słońce, aż wreszcie pozostała tylko cieniutka pomarańczowa smuga. – Uważaj, zaraz będzie zielony błysk – powiedział Coltrane. Tash odwróciła się do niego zaskoczona. – Nie patrz na mnie, tylko na horyzont. Za sekundę błyśnie na zielono. – Co ty gadasz? – Packard napisał książkę o fotografii, w której twierdzi, że w momencie kiedy słońce znika za horyzontem, na niebie pojawia się zielony błysk. Przekonuje, że zjawisko to, związane ze zmianami w spektrum światła, widział wielokrotnie i jednym z celów jego kariery było sfotografowanie go, co mu się jednak nigdy nie udało, ponieważ kiedy dostrzegał błysk i naciskał spust migawki, było już za późno. Często próbował wyprzedzić błysk, więc naciskał spust migawki tuż przed tym ułamkiem sekundy, w którym powinien jego zdaniem nastąpić, ale i tak nigdy mu się nie udało trafić w odpowiednim momencie. Wiele wieczorów spędziłem na obserwowaniu zachodów słońca, ale nigdy nie dostrzegłem żadnego zielonego błysku. – Mówił prawdę? Naprawdę sądzisz, że taki błysk istnieje? – Niejeden fotograf twierdzi, że go widział. Ansel Adams często brał gości na taras i namawiał ich, by starali się go dostrzec. – Ale ty go nigdy nie widziałeś, tak? – Nigdy. – Dlaczego więc sądzisz, że zobaczysz go dziś? – Bo jesteś przy mnie. Tash przez chwilę nic nie mówiła. – To najczulszy komplement, jaki ktokolwiek mi kiedykolwiek powiedział. – Możesz przestać na mnie patrzeć? – spytał Coltrane. Tash zachichotała. – Patrz na horyzont. – Tak jest, sir. – Tash ponownie zachichotała. Odwróciła się ku ostatnim śladom słonecznego światła. W momencie kiedy zza horyzontu wypłynęła pierwsza czerń, w dali wystrzelił zielony błysk – jak pojedynczy promień zorzy polarnej. Zniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Tash gwałtownie westchnęła. – Aż boję się zapytać – powiedziała. – Też go widziałem. – Coltrane czuł dudnienie za uszami. – Boże drogi… – Aha. – Mam wrażenie jakbyśmy byli jedynymi ludźmi na świecie, którzy to zobaczyli. – Aha. – Przedstawienie tylko dla nas dwojga. Coltrane odwrócił się do Tash i pocałował ją. Po chwili wydało mu się, że skała pod nimi zachwiała się i to nie ich ciała chcą się połączyć, a dusze. Pomyślał, że może właśnie to określa się mianem „pocałunku dusz”. Potem stracił zdolność myślenia – trzymali się coraz mocniej i całowali coraz namiętniej. 6 Choć do hotelu mieli jedynie dziesięć minut piechotą, Coltrane nie zapamiętał ani jednej restauracji i ani jednego sklepu, które minęli, gnając do pokoju i choć zdawało mu się, że dotarli tam w ułamku sekundy, równocześnie miał wrażenie, że jeszcze nigdy nie płynął tak wolno. Ledwie zamknęli drzwi, a już byli spleceni, nie mogli się sobą nasycić. Niecierpliwie wsunęli sobie nawzajem ręce pod ubrania, potrzebowali się tak gwałtownie, że rozbieranie byłoby odroczeniem spełnienia o niemożliwą do wytrzymania wieczność. Jakimś jednak cudem oboje stali w ułamku sekundy nadzy, ubrania pofrunęły na boki i już przyciskali się do siebie piersiami, brzuchami, łonami, a cała ich skóra zdawała się być jedną wielką strefą erogenną, rozpaloną, każącą się jeszcze bardziej spieszyć. Coltrane plecami przycisnął kontakt i zapaliło się górne światło, było im to jednak całkowicie obojętne. Zbyt pochłaniała ich namiętność. Kiedy runęli na łóżko, Coltrane miał wrażenie, że spada i nigdy się nie zatrzyma. Wił się i skręcał, cały mokry ślizgał się po niej, na niej, w niej. Jęczał z rozkoszy, za każdym razem kiedy w nią wchodził, zdawało mu się, że wylatuje poza własne ciało, do którego wracał, gdy się z niej wysuwał. W jego głowie zaczęło błyskać biało, czarno, biało, czarno, potem zapanowała sama jaskrawość i wreszcie opadł obok Tash bez poczucia czasu, miejsca, własnej tożsamości. Powoli jego serce zaczęło wracać do bardziej ludzkiego rytmu, nie groziło już, że mu pęknie. Kiedy zebrał nieco sił, popatrzył na Tash, która leżała zadowolona, z zamkniętymi oczami, błyszcząca od potu. – Nie ruszaj się