Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Starszyzna, podobnie jak czarownicy, pozostała im zawsze wroga, natomiast młodzi, przeciwnie, żywo gości powitali, chętnie ich słuchali i więcej: mieli do nich zaufanie. Po czterech ciężkich dla misjonarzy latach pierwszy nawrócony Wajwaj, imieniem Elka, otrzymał chrzest. Wkrótce inni młodzi poszli za nim łamiąc niezwalczoną dotychczas potęgę czarowników. Między pokonanymi starcami był i Mujuwa, ale on, jakkolwiek zgrzytając zębami, nie odszedł jak inni dumni czarownicy w cień, nie przepadł w odległym pustkowiu, lecz poddał się białym i został chrześcijaninem. Więc gdy teraz przybył do chaty, by zobaczyć nowego gościa, pastor powitał go ochoczo, niemal serdecznie, jak łaskawy triumfator zwyciężonego. Podsunął mu krzesło pod ścianę, tuż za naszym stołem. Mujuwa, nie przyzwyczajony do takiego siedzenia, ciężko opadł, złamał się, skurczył i było mu niewygodnie. Siedział nieszczęśliwy, nieporadny, bardzo szary. Niemy strzępek czegoś dawnego. Gdy raz do niego się odwróciłem, wyglądał jak zakurzony bożek i był bardzo podobny do zmurszałej rzeźby, wyrzuconej na strych w starym muzeum. Jedno mnie ciekawiło: czy w ogóle jakie myśli plątały mu się jeszcze po szarej łepetynie? Czy chciałby jeszcze raz od serca 14 — Spotkałem szczęśliwych Indian 209 dmuchnąć i zjeść jednemu z nas duszę, na przykład pastorowi Haw-kinsowi? Ale chyba nie, już nie. To był niemy strzępek. Smutno patrzało mu z oczu, w zmarszczonej twarzy nie było nic mściwego ani wojowniczego. Stary Mujuwa budził tylko serdeczne współ- czucie. 65. Urocza noc i urocze śniadanie Wszystkie mrówki Gujany były narowiste i kąśliwe, ale najkąśliw-sze szwendały się po nocy i — według mego notatnika z Kanashen — były cięte jak Artur Sandauer. Kiedyś, w Iąuitos, wydziwiałem tęgo na mrówki, gdy na ulicy przystanąłem przez chwilę, a one wlazły mi pod nogawki i dzielnie gryzły. Ale to były baranki w porównaniu z krewnymi nad Esse-quibo. Po kolacji, gdy pastor Hawkins zaprowadził mnie na bok, mrówki napadły na nas na ścieżce. Przecież każdy z nas świecił sobie latarką elektryczną, przecież ani na chwilę nie przystanęliśmy, a jednak nagle poczułem na nogach piekący ból i gdy zajrzałem pod nogawki, tuzin czarnych diablic wzorowo wgryzał się w łydki z żarliwością moich kolegów literatów nad Wartą. Jak one tak wysoko się dostały? Chyba skacząc pod górę. Taka brawura imponowała. Już od przeszło godziny panowała gęsta noc, ale mieszkańcy wsi wcale się nie uciszyli i nadal beztrosko hałasowali na równi z kilkudziesięcioma świerszczami. Z jednej strony grupa dorosłych toczyła głośne gawędy wybuchając co chwila śmiechem, gdzie indziej dzieci dokazywały. Potem zaczął kropić dsszozyk, ludzie poszli do chat, a u mej sąsiadki, nauczycielki Miss Cracken, w chacie o sześćdziesiąt kroków ode mnie stojącej, odbywała się jak gdyby wieczorna zabawa. Młode Wajwajki uczyły się tam hymnów, a w przerwach między śpiewami wykonywały w chacie zagadkową krzątaninę, do pląsów podobną. Kusiło mnie, żeby się podkraść do nich i przyjrzeć z bliska ich igraszkom, ale zaniechałem tego nie chcąc wkraczać w ich prywatne sprawy. 2io , W każdym razie jedna rzecz nie nasuwała wątpliwości: Kanashen zewsząd biło szczerą, nie zafałszowaną radością. Trudno było dać wiarę surowym słowom pastora Hawkinsa o dawnej obłudzie Waj-wajów. Z tym przekonaniem poszedłem spać. Zbudziłem się w godzinę później. Drobny deszcz wciąż uderzał w dach, głosy ludzkie ucichły, za to ktoś grał na flecie. Nie wiadomo, daleko czy blisko, w nocy zacierała się odległość głosu. Była to gra niesłychanie prosta, ale i przejmująca. Tony wznosiły się i opadały w łagodnych kaskadach, nie spieszne, raczej flegma-tyczne, i były jak misterny szmer, jak cicha prośba. Wydawały się odgłosem źródełka w starogreckim krajobrazie albo baśniową przędzą, snutą na kanwie powietrza. Zdumiewająca subtelność. Dobywał dźwięki ze swego fletu młodzian, ledwo wychodzący z epoki kamiennej, nagus o niezrozumiałych malowidłach na ciele, osaczony zewsząd drapieżną puszczą — a jaka szlachetność uczucia, ile tkliwości w tonach! Czy grał dla dziewczyny? Chyba tak. Później flet umilkł i ja zasnąłem, a gdy zbudziłem się tuż nad ranem, znowu usłyszałem flet, lecz w innym miejscu i wyraźnie w innym brzmieniu. Ktoś inny grał. To była wieś flecistów. Wkrótce odezwał się ochrypły kogut, jakiś ptak delikatnie zakwilił w krzakach i zaraz urwał, a na skraju puszczy energiczny ptak odezwał się jak warkot zapuszczanego traktora i puszczał na wieś kilkusekundowe serie. Potem ustał deszcz, zaczęło świtać i usłyszałem głosy ludzi. Victor uwijał się w naszej kuchni, sąsiadującej z moją chatą. Zaczynał się dzień w Kanashen. Gdy wyszedłem z chaty, zaskoczenie. Dzień zaczynał się mgłą. » To nie była jedna zwarta masa, jak u nas bywają "mgły, lecz po dolinie uwijało się wiele maleńkich, za to gęstych obłoczków: opadły wieś jak hufiec odzianych w biel wrogów. Sponad białego hufca wystawały okrągłe dachy Indian jak namioty tureckiego obozu pod Wiedniem, ale co chwila widok się zmieniał. Obłoczki mgły krążyły po wsi, niektóre wchodziły w drzewa na skraju puszczy, tam nabrzmiewały patosem i tworzyły szalone kulisy jak gdyby do heroicznej opery o Świętej Rosji. Potem gdzieś wzeszło słońce, jeszcze niewidzialne w dolinie, ale mgła zaczęła się roztapiać i niknąć. Victor ugotował wodę i śniadanie zjadłem podobne jak w Parui- •211 mie: zupę z płatków owsianych z wbitym żółtkiem i słodką kawę. Kawy miałem dobry zapas, więc kazałem Yietorowi sparzyć spory garnek dla gości