Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Przełknął koniak niby własne potępienie. Metys i jemu podobni mogli być zbawieni. Zbawienie mogło przeszyć serce złego człowieka jak błyskawica, ale rutyna pobożności wykluczała wszystko, co nie było wieczornym pacierzem, zebraniem Bractwa i dotykiem pokornych warg na jego urękawiczonej dłoni. - Las Casas to piękne miasto, proszę księdza. Mówią, że można tam codziennie słuchać mszy. To też była pobożna osoba. Mnóstwo ich kręciło się po świecie. Nalał jeszcze trochę alkoholu księdzu, ale odmierzając ostrożnie - nie za wiele. Znów odezwał się: - Kiedy ksiądz tam będzie, niech ksiądz zajrzy do mojego przyjaciela na ulicy Gaudalupe. To dobry człowiek. On ma tam gospodę tuż przy kościele. Jest także skarbnikiem Bractwa Przenajświętszego Sakramentu, zupełnie tak samo jak ja tutaj za dobrych czasów. On tanio sprzeda wszystko, czego ksiądz będzie sobie życzył. No, a teraz, jak ksiądz się zapatruje na parę buteleczek na drogę? Ksiądz pił. Dlaczego miałby nie pić? Teraz to też była rutyna - jak pobożność i proboszczowski ton głosu. Powiedział: - Wezmę trzy butelki. Za jedenaście pezów. Niech pan trzyma je na razie u siebie. - Wypróżnił kieliszek i wyszedł na ulicę. W oknach widać było palące się lampy, a między nimi rozciągała się szeroka jak preria ulica. Potknął się na jakiejś dziurze i poczuł, że ktoś go podtrzymuje. - Ach, Pedro. Tak się nazywacie, prawda? Dziękuję wam, Pedro. - Do usług, proszę księdza. Kościół stał w ciemności podobny do bloku lodu, roztapiającego się pod wpływem upału. Dach był zapadnięty w jednym miejscu, a gzyms nad drzwiami rozsypywał się. Ksiądz spojrzał szybko, z ukosa, na Pedra, wstrzymując oddech, żeby nie było czuć alkoholu, ale mógł dojrzeć tylko zarysy twarzy. Z uczuciem chytrości - jak gdyby oszukiwał jakiegoś chciwego kusiciela we własnym sercu - rzekł: - Pedro, powiedzcie ludziom, że chcę tylko po jednym pezie za chrzest... - Wciąż jeszcze wystarczy mu na wódkę, nawet gdyby miał zjawić się w Las Casas jak żebrak. Chyba przez dwie sekundy panowało milczenie, po czym przebiegły chłopski głos zaczął swoją odpowiedź: - My jesteśmy biedni, proszę księdza. Jeden pez, to mnóstwo pieniędzy. Ja na przykład mam troje dzieci. Niech ksiądz policzy po siedemdziesiąt centavos. Panna Lehr wyciągnęła przed siebie stopy w wygodnych pantoflach. Z ciemności panującej na zewnątrz wpadały na werandę żuki. - Kiedyś w Pittsburgu... - zaczęła. Jej brat spał ze starą gazetą na kolanach, właśnie nadeszła poczta. Ksiądz wydobył z siebie cichy chichot, który miał wyrażać życzliwość, jak za dawnych czasów. Próba się nie udała. Panna Lehr zatrzymała się i pociągnęła nosem. - To ciekawe. Zdawało mi się, że czuję... alkohol. Ksiądz wstrzymał oddech i rozsiadł się głębiej w krześle na biegunach. Jak tu spokojnie, jak bezpiecznie - pomyślał. Przypomniał sobie, że ludzie z miasta nie mogą spać na wsi z powodu ciszy. Cisza może uderzać jak hałas o bębenki uszu. - Co ja mówiłam, proszę księdza? - Kiedyś w Pittsburgu... - Oczywiście. W Pitsburgu... czekałam na pociąg. Otóż widzi ksiądz, nie miałam nic do czytania. Książki są takie drogie. Więc pomyślałam sobie, że kupię gazetę, wszystko jedno jaką, wiadomości są takie same. Ale kiedy ją otworzyłam... Gazeta nazywała się "Wiadomości Policyjne" czy coś takiego. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że tak okropne rzeczy są drukowane. Oczywiście nie przeczytałam więcej niż parę linijek. To była chyba najokropniejsza rzecz, jaka mi się w życiu zdarzyła. Po prostu... przejrzałam. - Tak