Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Moja synowa po całym mieszkaniu porozstawiała miski, tak ją nauczyli robić w Syrii, ona tam mieszkała z pierwszym mężem. Ten jej mąż... Rozumiejąc, że teraz babcia pożegluje myślami w zupełnie innym kierunku, przerwałam jej wspomnienia: - Czyli włączył się alarm... - Nie - pokręciła głową Warwara Stiepanowna - on tak okropnie zawył jak syrena... - Dalej. - Losza zaczął się miotać. - A co było potem? - A nic - rozłożyła ręce staruszka - karetka przyjechała. - A co się stało z mercedesem? - Odjechał. - No przecież jeszcze w niego rzucałaś klockami i darłaś się: „albinoska pieprzona" - włączyła się do rozmowy Kira. Warwara Stiepanowna speszyła się. - Tak było. Ręce same złapały te zabawki. No, nieładnie, fakt, ale strasznie się rozzłościłam. - Ale dlaczego krzyczała pani do kobiety siedzącej w samochodzie „albinosko"? - zadałam jej kluczowe pytanie. - No bo była taka bieluteńka - powiedziała Warwara Stiepanowna. - E tam, wszystko poplątałaś - Kira pokręciła głową. - Wóz należy do innej, czarnej, ohydnej baby. - Tak? - przedszkolanka się speszyła. - No to ty chyba wiesz wszystko lepiej ode mnie. Zdenerwowałam się i surowo nakazałam Arinie Jakowlewnie i Kirze opuścić gabinet: - Zostawcie nas same. Kierowniczka pociągnęła Kirę za rękę. - Chodźmy. Kira usłuchała z wyraźnym niezadowoleniem. Ledwo zamknęły się za nimi drzwi, zwróciłam się do Warwary Stiepanowny: - No to proszę opisać tę „albinoskę". - Teraz to już nie jestem pewna... - Staruszka pokręciła głową z powątpiewaniem. - No bo skoro Kira mówi... - Zostawmy Kirę w spokoju, ona nic nie wie! Proszę opowiedzieć, co pani widziała. - No - zaczęła Warwara Stiepanowna - całkiem młoda, włosy długie, jasne, zaplecione w warkocz, nawet sobie pomyślałam, że teraz to już nikt się tak nie czesze. Nosek maciupki, zgrabny, trochę zadarty. Spódniczka króciuteńka, biała, do pępka, całe nogi na wierzchu... O! I jeszcze bandaż! - Gdzie? - podskoczyłam. - Na kostce - przypomniała sobie staruszka - może ciut wyżej, miała pantofelki na obcasach. Ładna dziewucha. Przewiesiłam się przez parapet i dawaj rzucać w nią klockami, tylko po jakiego grzyba? Wsiedli i odjechali. - Było ich dwoje? - chciałam rzecz doprecyzować. - On siedział za kierownicą, chłop jak byk. - Opowiedz o miśku - usłyszałam zza drzwi. To Kira, która postanowiła podsłuchiwać, o czym rozmawiamy, nie wytrzymała i odezwała się. - A właśnie - ożywiła się stara przedszkolanka - tak było! Ot, co znaczy młodość, Kirka wszystko pamięta, a mnie już z głowy wyleciało. - Jaki znowu misiek? - krzyknęłam zniecierpliwiona. - Pani zaczeka chwileczkę - Warwara Stiepanowna poderwała się z miejsca - zaraz pokażę! Po kilku minutach trzymałam w ręce niewielkiego, ciężkiego, cudnego pluszowego miśka pandę. Na biało-czarnej mordce miał przyszyte niebieskie paciorki - oczy, przednie łapki trzymały czerwone serduszko, tylne sterczały na boki. Machinalnie poruszyłam zabawką. Nie była wypchana lateksową pianką ani drobnymi kuleczkami, tylko jakimiś dziwnymi pałeczkami czy małymi łopatkami, ponieważ czułam pod palcami jakieś długie, zakończone płaskim rozwidleniem kształty. - Na plecach ma zamek błyskawiczny - znów odezwała się Kira zza drzwi - a w środku są klucze. Wymacałam zameczek i szarpnęłam go w dół, otwierając niewielką kieszonkę. Wewnątrz rzeczywiście znalazłam kilka kluczyków. Jeden jakby do sejfu, dwa tak zwane angielskie i jeden całkiem malutki i płaski, najprawdopodobniej do skrzynki na listy. - Co panda ma wspólnego z tą historią? - zapytałam z napięciem. Warwara Stiepanowna chrząknęła. - Powyrzucałam klocki na podwórze, więc trzeba było pójść i zrobić porządek. Zaczęłam zbierać zabawki do reklamówki -patrzę, a tu misiek leży, nawet się zastanowiłam: chyba takiego-śmy nie mieli, ale mimo wszystko wzięłam. A dopiero w przedszkolu znalazłyśmy klucze i zrozumiałyśmy, że to albinoska zgubiła. Kira wpadła do pokoju. - Dalej ja opowiem, dobrze? Ucieszyłyśmy się, pomyślałyśmy, że blondyna się spostrzeże i wróci po klucze. No to wtedy zmusimy ją, żeby sypnęła groszem. Wystraszyła chore dziecko, niech teraz płaci. Losza potrzebuje ubrań, on nic nie ma, same łachy. Czekałyśmy, czekały, ale się nie doczekałyśmy. Cały dzień wyglądałam przez okno, myślałam, że zaraz się przywlecze, ale potem Lenoczce Małyszewej temperatura skoczyła... Kira była zmuszona porzucić obserwację podwórza i zająć się swoimi obowiązkami zawodowymi: najpierw ułożyć maluszka w izolatce, potem dzwonić do jej rodziców, następnie siedzieć przy dziewczynce.(W każdym razie kiedy przekonała się, że dziecko zasnęło, znów poszła do młodszej grupy i wyjrzała przez okno, a wtedy ogarnęła ją wściekłość: czerwony mercedes stał na swoim miejscu. Bezczelność właścicielki auta spowodowała, że nawet spokojna zwykle Arina Jakowlewna omal nie wyszła z siebie. - No, już ja jej teraz pokażę - zasyczała kierowniczka i wybiegła, biorąc ze sobą miśka na klucze. Wróciła zaskoczona. Malika wpuściła ją do mieszkania, spokojnie wysłuchała gniewnej tyrady i powiedziała: - Pani się myli. Mój samochód nie wyjeżdżał dziś z podwórka. Stanęłam przy sztalugach koło jedenastej i przez cały dzień nie wychodziłam z pracowni. Arina Jakowlewna nie zdążyła zareagować, gdy malarka otworzyła drzwi do pokoju i kierowniczka ujrzała pośrodku pomieszczenia kobietę siedzącą w wielkim, staroświeckim fotelu. Mało tego, Arina Jakowlewna świetnie ją znała - to była Ałła Szlagina, matka Kati Szlaginej, z młodszej grupy. - Ałło Jewgienjewno - poprosiła Malika - proszę powiedzieć, kiedy i na jak długo dziś wychodziłam? - Przecież stoi tu pani cały dzień - z zakłopotaniem odparła Szlagina - nawet herbaty pani nie wypiła. Portrecistka zwróciła się do kierowniczki: - Czy sprawa jest już wyjaśniona? - Ale nie pani siedziała za kierownicą, tylko młoda dziewczyna, blondyneczka. - Nieprawda - ucięła Malika. - To niemożliwe. - Widziałam na własne oczy. - Niemożliwe. Arina Jakowlewna podetknęła bezczelnej artystce pod nos pandę. - Jeszcze klucze zgubiła, teraz nie dostanie się do domu. Malika wzięła pluszaka, z obrzydzeniem obracała go chwilę w rękach, następnie oddała kierowniczce, otworzyła torebkę ze skóry krokodyla, wyjęła kółeczko ze złotym brelokiem, na którym wisiały klucze, i oznajmiła: - Moje klucze są na swoim miejscu, a zresztą do głowy by mi nie przyszło, żeby używać podobnego futerału. - Przecież nie powiedziałam, że misiek należy do pani - zaoponowała Arina Jakowlewna - tylko do osoby, która dziś jeździła pani samochodem. - Proszę stąd wyjść - rzekła ostro Malika. - Ja muszę pracować. Nikt nie ma dostępu do mojego mercedesa. - Parkuje pani samochód pod oknami żłobka! - Tam nie ma znaku zakazu - odbiła Malika piłeczkę. - A poczekaj no ty - nie wytrzymała Arina Jakowlewna -jeszcze za to zapłacisz