Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Latały równie prędko, równie dobrze jak widzące. Przecie jest jeszcze zupełnie młody, skądże te głupie myśli o starości. Ile tam lat minęło, to wszystko jedno. On idzie teraz drogą na Wilko i pogwizduje, jest lato, jest ciepło, czerwiec, koniec czerwca, żniwa za jakie dziesięć dni, może nawet wcześniej, bo pogoda sprzyja. To zawsze wuj tak mówił: „Pogoda sprzyja." Zauważył już od dawna, że bardzo często, zwłaszcza wtedy, kiedy był zmęczony lub przepracowany, równolegle do toku myśli normalnie biegnących drogami skojarzeń, nagle w zupełnie nie wytłumaczony sposób wynurza się jakiś pejzaż z widzianych dawno widoków, trzymał się chwilę na powierzchni świadomości, aż go zauważył i okre- ślił, a potem znowu zanurzał się w głębię. Po pewnym czasie wypływał znowu, ten sam albo częściej inny. I teraz właśnie, kiedy dochodził znajomą drogą do znajomego ogrodzenia, kiedy .słońce świeciło „jak zawsze" i psy ujadały „jak zawsze" na bydło wracające z pola pogodnymi łąkami, wynurzył mu się przed oczami pejzaż też dawny, także letni — ale bardzo odmienny. Spalone pole, gorący kurz, z boku pod gruszą błysk zostawionego kulomiotu i pośrod- ku grzędy żytniego ścierniska kłębek szarych i zielonych łachmanów: trup zastrzelonego przed chwilą człowieka. Zidentyfikował. Tak, to podczas odwrotu kazano im roz- strzelać dezertera czy szpiega: małego chudego żołnierza, który spokojnie wypalił papierosa przed zgonem. A potem obraz zapadł się. Znowu była wyboista droga, poznawał prawie pod stopą nierówności gruntu i ten deseń w małych zaroślach zielonego perzyku, który językami właził na ścieżkę, nie dbając na stałe przydeptywanie. Potem przyszło ogrodzenie, czworaki. Nikt go nie zauwa- żył. Przed wieczorem wszyscy są tak zajęci, każdy ma coś do roboty, bydło, konie, kury i kaczki zabierają się do spania, a ludzie muszą dopilnować, zamknąć do obory czy kurnika, napoić i nakarmić przed nocą. Okrągłym łukiem podjazdu Wiktor Ruben wszedł przed ganek, przez ganek przeszedł: w przedpokoju owionął go zapach tego domu. Było tak, jakby się weszło do bufetu w stołowym pokoju: pachniało suchą herbatą, metalem — jak z puszki — trochę, sosno- wym drzewem, trochę, ale odrobinę, grzybami. Stanął 10 i machinalnie powiesił na prawo na haku teczkę, palto i kapelusz. Zobaczył tylko, że meble w przedpokoju były inne, ale nie myślał nad tym, bo w głębi za przedpokojem słychać było głośne rozmowy. Dużo kobiet mówiło razem, krzyczały także dzieci. Głosy były tak łudząco podobne do tych, jakie słychiwał tu dawniej, że przekonany był, iż za chwilę zjawi się w progu malutka Tunia i zawoła: „Pan Wiktor przyjechał!" I rzeczywiście, ktoś odsunął krzesło ze śmiechem, wstał i wpadł do przedpokoju. Wiktor zobaczył w progu młodą i bardzo ładną osobę w jasnej sukni. Stanęła nieruchomo i popatrzyła na niego pytająco. Wiktor skłonił się tylko i nie wiedział, co ma powiedzieć. Panna czekała. — Pan do pana Kaweckiego? — spytała niskim, ciepłym głosem. — Ja — powiedział Wiktor i uśmiechnął się. Dziewczyna poznała go po tym uśmiechu. Krzyknęła głośno słowa sakramentalne: — Jezus Maria! Pan Wiktor przyjechał! Pociągnęła go za rękę w głąb, do sąsiedniego pokoju, gdzie paliła się już lampa, mimo że na dworze było jasno. Tam otoczyło go mnóstwo kobiecych ramion, nagich i ciepłych, ktoś go nawet pocałował. Wołano: „Gdzie mama? gdzie mama? Mamo, Wiktor przyjechał!" Ale mama, jak zwykle, nie zjawiała się i zresztą nawet nie wiadomo, czy pamiętała, kto to jest Wiktor. Co innego „panienki", pamiętały go doskonale, zaraz mu to jedna z nich wyjaśniła. Była to gruba, ciepła, dobrze ubrana dama, bardzo korpulentna i nawet przez chwilę Wiktora zadziwiło, że mówiła mu „ty". Podług wszelkich danych musiała to być Julcia, najstarsza; poznał nawet jej niski, piękny głos, pamiętny potem przez długie lata, ale osoba była czymś zupełnie innym. Zmieszany, oglądał się po obecnych, poruszenie ogólne powiększały jeszcze dzieci, chłopczyk i dziewczynka, skaczące dookoła niego, bez- 11 myślnie się cieszące, bo przecież nie wiedziały, o co chodzi. Tymczasem Julcia powoli objaśniła: — Bo trzeba ci wiedzieć, że w Wilku stałeś się le- gendą. Mówi się zawsze, żeby to Wiktor był, toby naprawił; żeby Wiktor był, toby to, toby owo... Jeszcze niedawno mówiłam do Joli, że za czasów Wiktora to by się nie zdarzyło. Oszołomiony Ruben odzyskiwał dobry humor: — Wiesz, że zupełnie się tego nie spodziewałem