Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Roy wyprężył się służbiście. - Tylko zbiorę swoje łachy - powiedział i pobiegł do domu. Kiedy wracał pędem z torbą, Kal zastąpił mu drogę. - Panie - powiedział. - Myślałem, że pan ma na imię Joe. - Jak to, Joe? - Przecież pan nam kazał mówić do siebie Joe. A pan Hamilton powiada, że pan jest Roy. Roy zaśmiał się i wskoczył do auta. - A wiesz, dlaczego każę do siebie mówić "Joe"? - Nie. Dlaczego? - Bo na imię mam Roy. - Nagle przestał się śmiać i powiedział surowo do Adama: - A pan wyciągnij tę książkę spod siedzenia i poducz się trochę, słyszysz pan? - Tak zrobię - odrzekł Adam. ROZDZIAŁ XXX. Podobnie jak w epoce biblijnej, działy się podówczas cuda na ziemi. W tydzień po tej lekcji główną ulicą King City przetoczył się podskakujący Ford i szarpnąwszy gwałtownie stanął przed urzędem pocztowym. Za kierownicą siedział Adam, obok niego Li, a na tylnym siedzeniu obaj chłopcy, wyprostowani i godni. Adam spojrzał na podłogę wozu, po czym wszyscy czterej zaintonowali chórem: - Podciągnąć hamulec, dodać gazu, przekręcić wyłącznik. Mały silnik zahuczał i umilkł. Adam siedział jeszcze przez chwilę, wyczerpany, ale dumny, po czym wysiadł. Poczmistrz wyjrzał zza prętów pozłacanej kratki. - Widzę, że pan sobie kupił taką cholerę - powiedział. - Trzeba iść z duchem czasu - odrzekł Adam. - Przepowiadam, że jeszcze przyjdzie taka chwila, kiedy nie będzie można nigdzie znaleźć konia, panie Trask. - Bardzo możliwe. - Te samochody zmienią całe oblicze kraju. Wszędzie już się wciska ich terkot - ciągnął poczmistrz. - Nawet tutaj to odczuwamy. Dawniej ludzie zjawiali się po pocztę raz w tygodniu. Teraz przylatują co dzień, czasem dwa razy dziennie. Nie mogą chwili poczekać na jakiś swój zatracony katalog. Nic, tylko ganiają. Wciąż ganiają w kółko. - Jego niechęć była tak gwałtowna, iż Adam domyślił się, że poczmistrz jeszcze nie kupił sobie Forda. W ten sposób objawiała się jego zazdrość. - Za nic bym nie chciał mieć czegoś takiego - mówił poczmistrz, co świadczyło, że żona go nagabuje, aby kupił samochód. W tej sprawie wywierały nacisk kobiety. Wchodziła tu bowiem w grę pozycja towarzyska. Poczmistrz gniewnie przerzucił listy w pudełku oznaczonym literą T i wyciągnął podłużną kopertę. - No, odwiedzę pana w szpitalu - powiedział zjadliwie. Adam uśmiechnął się do niego, wziął list i wyszedł. Człowiek, który otrzymuje mało listów, nie otwiera ich z nonszalancją. Waży list na dłoni, odczytuje nazwisko nadawcy i adres na kopercie, przygląda się charakterowi pisma, bada stempel i datę. Adam wyszedł z urzędu pocztowego i zdążył przejść przez chodnik do samochodu, zanim to wszystko zrobił. W lewym rogu koperty wydrukowane było: "Bellows i Harvey, Biuro Prawne", a adres biura podawał nazwę tego miasta w Connecticut, z którego przyjechał Adam. Adam powiedział wesoło: - Przecież ja dobrze znam Bellowsa i Harveya. Ciekawe, czego oni chcą. - Przyjrzał się uważnie kopercie. - Skąd mogli dostać mój adres? Odwrócił kopertę i przyjrzał się jej drugiej stronie. Li obserwował go z uśmiechem. - Może odpowiedź na te pytania jest w liście? - Pewnie tak - odrzekł Adam. Zdecydowawszy się wreszcie na rozpieczętowanie listu wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył duże ostrze i zaczął szukać na kopercie szpary, przez którą można by je wsunąć. Ponieważ nic takiego nie znalazł, więc obejrzał list pod światło, by go nie uszkodzić, postukał palcami w kopertę, ażeby papier zsunął się w jeden koniec, i rozciął ją z przeciwnej strony. Dmuchnięciem rozwarł brzegi i wydobył list dwoma palcami. Zaczął go czytać bardzo powoli. "Pan Adam Trask, King City, Kalifornia. Łaskawy Panie - zaczynał się list z niejakim rozdrażnieniem. - W przeciągu ostatnich sześciu miesięcy wyczerpaliśmy wszelkie możliwe środki odnalezienia Pana. Zamieszczaliśmy bez skutku ogłoszenia w prasie po całym kraju. Dopiero kiedy tutejszy urząd pocztowy przekazał nam list Pana adresowany do brata, zdołaliśmy ustalić miejsce Pańskiego zamieszkania". Adam wyczuwał ich zniecierpliwienie. Następny akapit wprowadzał zupełnie inny nastrój. "Jest naszym smutnym obowiązkiem zawiadomić Pana, że jego brat, Karol, rozstał się z tym światem. Zmarł na płuca dnia 12 października po dwutygodniowej chorobie i ciało jego spoczywa na tutejszym cmentarzu. Żadna płyta nie została umieszczona na jego grobie. Mniemamy, że Pan będzie sobie życzył osobiście spełnić ten smutny obowiązek". Adam nabrał głęboko tchu i zatrzymał go w piersiach odczytując ten fragment po raz drugi. Powoli wypuścił powietrze z płuc uważając, aby to nie przemieniło się w westchnienie. - Mój brat, Karol, nie żyje - powiedział. - Bardzo panu współczuję - rzekł Li. Kal zapytał: - Czy to jest nasz stryj? - To był wasz stryj Karol - odparł Adam. - Mój też? - spytał Aron. - Twój też. - Nie wiedziałem, żeśmy go mieli - rzekł Aron. - Może byśmy mogli zanieść mu kwiaty na grób? Abra by nam pomogła. Ona to lubi. - To jest bardzo daleko stąd... na drugim końcu kraju. Aron zawołał z podnieceniem: - Już wiem! Jak będziemy wieźli kwiaty dla matki, to weźmiemy też trochę dla stryja Karola. - Po czym dodał z odrobiną smutku: - Szkoda, że nie wiedziałem, że go mam, zanim umarł. - Czuł, że zaczyna bogacić się w zmarłych krewnych. - Czy on był miły? - zapytał. - Bardzo miły - odpowiedział Adam. - To był mój jedyny brat, tak jak Kal jest twoim jedynym bratem. - A wyście też byli bliźniacy? - Nie... nie bliźniacy. Kal zapytał: - Bogaty był? - Gdzież tam - odparł Adam