Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Droga jest zła. Nie wiadomo dokąd prowadzi... Ale na pewno gdzieś nią można zajechać, inaczej nie byłoby drogi. Każde działanie poznawcze jest taką drogą w nieznane - nie wiadomo ku czemu zmierza... Czasem mogą to być bezdroża i wertepy. Czy w nauce jest tak samo - to znaczy: czy trudna, najeżona przeciwnościami droga zawsze prowadzi do jakiegoś Kaczego Dołu, do fałszywych, bezsensownych wniosków. Jadąc na wycieczkę można sobie pozwolić na podróż w nieznane. Ale jeżeli chodzi o rozszerzenie ludzkiej wiedzy, to czy można pozwolić sobie na trwonienie cennego czasu na bezcelowe, ślepe poszukiwania? Wszelkie rozważania nad sensem poznawania świata są oczywiście najbardziej chyba sporną sprawą w filozofii nauki. Ale skoro już raz wybrało się drogę badacza, zbaczanie z tej drogi, wszelkie wahania są niekonsekwencją. Jak więc w tym świetle przedstawia się sprawa nieszczęsnych graktytów, które pożarły mnóstwo cennego czasu co najmniej kilkunastu poważnym i rozsądnym ludziom, aby wreszcie pozostać zagadką do dziś nie rozwiązaną. Każdy, kto miał z graktytami do czynienia, z pewnością wyrobił sobie na ich temat takie czy inne zdanie. Ale tylko autorzy opowiadań fantastycznych mogą sobie pozwolić na stawianie "hipotez" bez przyzwoitego uzasadnienia. Breit miał także swoją prywatną hipotezę, ale to było bez znaczenia. Graktyty - te "kosmiczne orzechy", jak je nazywała prasa, "kamienie, które spadły z nieba" - pozostały tylko tym, czym były od początku: piekielnie twardymi kamykami wielkości orzecha laskowego, barwy brudnofioletowej. Pierwszy graktyt znalazł turysta podczas wycieczki górskiej. W czasie jego nieobecności w namiocie jakiś "pocisk" przebił płótno i gumowaną podłogę, wbijając się w ziemię na głębokość kilkunastu cali. Graktyt spadł prawie pionowo z góry i to właśnie zaciekawiło wycieczkowicza. Wykopał oczywiście "kamyk" i opowiadał o tym koledze - dziennikarzowi. Po ukazaniu się notatki w prasie zaczęła do redakcji płynąć nieprzerwanie istna lawina żwiru i kamieni, mniej lub bardziej odpowiadających opisowi i fotografii zagadkowego znaleziska. Spośród stosu kamyków bez trudu udało się wybrać kilkanaście, których identyczność z pierwszym była zdumiewająca. Każdy szlif, każda krawędź powtarzały się niezmiennie we wszystkich okazach. To było nie do wiary, jeśli się weźmie pod uwagę, że nadsyłano je z najbardziej odległych od siebie części kraju. Przeważnie odnajdywano je na twardym podłożu, na betonowych płytach lotnisk, na skałach, na szosach o twardej nawierzchni. Zewnętrzna powłoka graktytu była tak twarda, że nie dało jej się rozciąć ani nawet odłupać choćby drobnego odłamka. Kosmiczne ich pochodzenie było hipotezą prasy i dlatego przekazano je astrofizykom. Ci z kolei zasięgali opinii różnych specjalistów. Poddano więc graktyty wszechstronnym badaniom, które niczego nie wyjaśniły. Próbowano nawet zmiażdżyć jeden z nich między okładzinami z najtrwalsze stali od prasą dającą jakieś fantastyczne ciśnienia. Okładziny popękały, a graktyt wyszedł bez szkody z tej operacji... Wreszcie cały materiał naukowy wraz z kilkunastoma "orzeszkami" oddano do "zgryzienia" największemu elektromózgowi w Instytucie Problemów Ogólnych. Tu zetknął się z nimi Breit, który kierował grupą cybernetyczną. Tydzień trwało programowanie, a po kilku dniach pracy maszyna zażądała dalszych danych, których Breit nie był w stanie jej dostarczyć. Jednym słowem, znaleziono się na powrót w punkcie wyjściowym. To było zresztą do przewidzenia, bo żadna maszyna nie jest w stanie stawiać sobie samodzielnych hipotez, szczególnie przy tak skąpej "wiedzy" o przedmiocie. Breit przebiegał raz jeszcze myślami całą, stosunkowo niedługą historię graktytów. Pierwszy znaleziono niespełna półtora miesiąca temu. Od tej chwili wiele ludzi przeklinało je za stracony czas, za "zawracanie głowy" itp., niemniej zagadka kusiła swoją tajemniczością i przeczuciem rewelacyjnego rozwiązania. "Tylko czy to rozwiązanie istnieje w zasięgu możliwości nauki - zastanawiał się Breit, omijając kolejną dziurę w asfalcie. - Jeśli się przyjmie za pewnik kosmiczne pochodzenie graktytów, to nieograniczona wprost różnorodność możliwości sprawia, iż nie wiadomo nawet w którą stronę skierować poszukiwania..." Asfalt urwał się niespodziewanie, przechodząc od razu w niebrukowaną przecinkę leśną, rozjeżdżoną kołami ciężarówek. Tu dopiero Breit przyłapał się na "niedozwolonych" rozważaniach i postanowił lepiej pilnować swoich myśli, gdyż urlop z graktytami w głowie mijałby się z celem. Włączył radio i skupił całą uwagę na prowadzeniu wozu. Po prawej stronie drogi ukazała się duża, żółta tablica informująca, że wstęp do lasu jest zabroniony. Przez zarośla, miejscami przerzedzone, widać było ogrodzenie z podwójnej siatki. Po przejechaniu jeszcze kilkuset jardów Breit zauważył na szosie sylwetkę wartownika z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię. Żołnierz stał na rozstawionych szeroko nogach i jakby od niechcenia kiwał trzymaną w prawej dłoni biało-czerwoną tarczą do zatrzymywania samochodów. - Nie ma przejazdu - powiedział głosem znużonym, gdy Breit zahamował o kilka jardów przed nim. Pot spływał mu po szyi spod wysokiego hełmu. W tej chwili i Breit poczuł, że otacza go galareta ciężkiego, nieruchomego powietrza. W taki upał stanowczo o wiele przyjemniej jest czuć na twarzy pęd powietrza podczas jazdy. Dlatego Breit zniecierpliwił się nieco, że utrudniają mu podróż