Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Patrzył na tych mężczyzn o poważnych, pozbawionych wyrazu twarzach, uciekających opancerzonymi samochodami, którzy wrogiej sobie sile przeciwstawiali jedynie widoczną w oczach pogardę. To była prawdziwa nagroda za całą robotę, jaką tam odwalał. Widzieć toporne buciory żołnierzy podążające dokładnie tymi śladami, które dla nich przygotował. Miną jeszcze dwie dobre godziny zanim Davidson będzie w biurze. Powiedział, że przez co najmniej pierwsze trzy tygodnie będzie tam codziennie, nawet w niedziele, od ósmej rano do wieczora. To musi być katastrofalne dla jego małżeństwa, pomyślał Harry. Chociaż, z drugiej strony, nie potrafił wyobrazić sobie Davidsona z żoną. Zdecydował, że pójdzie do miasta i zadzwoni z jednej z tych anonimowych budek w centrum. A teraz dwie godziny snu. Co za kobieta! Był wykończony. Ale ona jest wyjątkowa. To nie to, co w domu. Między koszarami i kwaterami, wyznaczającymi granice miasta w stanie wojny, życie małżeńskie nie istnieje. Za dużo bomb, za dużo snajperów, zbyt wiele ran, by ludzie zawracali sobie głowę wstępnymi ceregielami. Każdy chce mieć trochę wspomnień, zanim powiozą go, obijającego się o ściany pudla, prosto na cmentarz Milltown. Taka była filozofia życia w Belfaście. „Nie taka zła” – pomyślał Harry. W Niemczech o tej porze wszyscy śpią. Żona i dzieci zwinięci w swoich łóżkach, pośród zwyczajnych drobiazgów. Pełno rozmaitych przedmiotów, tandety z wolnocłowych sklepów i targowisk, na które chodzili razem po zakupy, kiedy on nie był na służbie. Bibeloty, które miały ożywiać służbowe meble, stanowiące scenerię ich życia. Josephine nie należała do tego świata, nie pasowała do niego. Wkrótce wstaną. W niedzielę zawsze jadali wcześnie śniadanie. Kto zabierze chłopców na mecz? Tak jak zwykle. A jego żona... jak spędzi zimną niedzielę w północnych Niemczech? Harry pogrążony był w półśnie. Nie całkiem jeszcze, ale prawie już śnił. Pójdzie odwiedzić znajomych, przespaceruje się wzdłuż linii szeregowych domków oficerskich, wstąpi gdzieś na poranną kawę, zostanie na przedobiedniego drinka, potem zerwie się, przepraszając, by wrócić do domu i będzie kupa śmiechu, kiedy okaże się, że zapomniała o lunchu w piekarniku. Może ktoś zaproponuje, żeby została i zjadła z nimi. Będzie to, czego wszyscy oczekują. I powiedzą jej, jak jest im przykro, że nie ma Harry’ego i że tak nagle wyjechał, będą analizować, wyjaśniać. Pytania zmieszają ją i wprawią w zakłopotanie, ponieważ wszyscy będą oczekiwać od niej przynajmniej domysłów, dlaczego tak nagle zniknął. A ona nie będzie umiała odpowiedzieć. Czy zrozumiałaby, gdyby wiedziała? Czy byłaby w stanie zrozumieć, że poluje się na człowieka i że trzeba go zabić? Czy potrafiłaby zaakceptować to, co mogłoby przydarzyć się Harry’emu? „Nie wiem, powiedział do siebie, Bóg jeden wie, od ilu lat jesteśmy małżeństwem i ja ciągle tego nie wiem. Zachowałaby się spokojnie, bez żadnych histerii, ale co by to dla niej tak naprawdę znaczyło – nie mam pojęcia.” Wszystko wyjaśni się samo. A wtedy Josey stanie się tylko fantazją, snem. * * * Billy Downs spał w swoim łóżku. Kiedy wrócił, jego żona szlochała w poduszkę, nie wierząc, że może zostać zwolniony. Wciąż jeszcze była rozdygotana z powodu rozmowy telefonicznej, jaką odbyła kilka godzin temu. Wiele razy powtarzał jej, że to zwyczajna sprawa, że nie ma się czego obawiać. – Odpręż się, niczego nie wiedzą. Sprawa jest czysta i już nieaktualna. Przytuliła się do niego, jakby niepewna, czy znów jest z nią, po tym jak przygotowała się, że nie zobaczy go już na wolności. Lęk przed jego utratą był dla niej nie kończącą się udręką. On robił dobrą minę, lecz sam nie znał znaczenia swojego aresztowania. Jednakże próba ucieczki w tej chwili byłaby samobójstwem. Zostanie, będzie się zachowywał normalnie. Nie pozwoli sobie na panikę. * * * Wczesnym rankiem w niedzielę, gdy tylko skończyła się służba, Jones poprosił o rozmowę z dowódcą. Porucznik dowodzący jego plutonem usiłował dowiedzieć się, o co chodzi, lecz szeregowiec oświadczył, że jest to sprawa bezpieczeństwa i musi widzieć się z pułkownikiem, gdy tylko się obudzi. Przemaszerował przez dziedziniec, ograniczony ścianami pokrytymi zaciekami, których jedyną ozdobę stanowiły napisy o bombach i pożarach, wzywające żołnierzy do stałej czujności. Zameldował się w biurze pułkownika. Dowódca golił się właśnie elektryczną maszynką i nie przerwał tej czynności w czasie, gdy szeregowiec składał raport. Jones powiedział, że podczas przeszukiwania klubu ubiegłej nocy widział człowieka, w którym z całą pewnością rozpoznał oficera transportu z bazy w Niemczech, gdzie jego jednostka stacjonowała po ćwiczeniach NATO. Powiedział, że mężczyzna ten podał nazwisko McEvoy, opowiedział wszystko o kopnięciu w kostkę i o poleceniu, aby zapomniał o tym spotkaniu. Nastąpiła długa przerwa, podczas której oficer wodził maszynką po twarzy, pełen wątpliwości, jakie przedsięwziąć kroki i jak zareagować. Minuta, którą poświęcił na rozważenie problemu, wydawała się młodemu szeregowcowi wiecznością. Potem pułkownik wydał rozkazy. Jones miał nie wspominać o tym incydencie, wrócić do koszar i czekać na dalsze dyspozycje. – Przepraszam, panie pułkowniku, a co mam powiedzieć sierżantowi? – Powiedz, że oficer medyczny mówi, że jesteś przeziębiony. To wszystko. I trzymaj język za zębami, to ważne. Gdy żołnierz wykonał zwrot i wyszedł z biura, pułkownik poprosił do siebie swojego zastępcę. Niedzielne poranki zazwyczaj były spokojne i dawały szansę wypoczynku. Zastępca przyszedł więc ubrany jeszcze w szlafrok. Dla pułkownika sytuacja była jasna. – Ciągle kupa chłopców kręci się dookoła po cywilnemu. Myślę, że wpadliśmy na jednego z nich. Jeżeli zawiadomimy o tym zwierzchnictwo, rozpęta się piekło...poleci pierze i będą kłopoty. Dziś po południu przeniosę Jonesa do Niemiec i zniszczę tę stronę jego raportu. Możemy tą sprawą zająć się sami, z mniejszym hałasem niż gdyby to doszło do starego Frosta w dowództwie. Zastępca przyznał mu rację i osobiście zajął się raportem Jonesa jeszcze przed śniadaniem. Wczesny, niedzielny ranek w Belfaście był odpychający