Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Wierzę. Chłop uczciwy z kościami. — Zdążyłeś mnie poznać? — zapytał podejrzliwie Carr. — Oczywiście. Twoje nazwisko zdobyłem od twoich towarzyszy podróży wagonem. Nie była to wielka sztuka, opowiadali mi o tobie. A twój charakter nieco poznałem, gdyś się targował z kowalem. I powiem ci teraz szczerze, że gdybyś mu zapłacił żądaną sumę, nie zwróciłbym się do ciebie z moją sprawą. — Nie bardzo rozumiem... — Kto bez wahania przystaje na każdą cenę, nie za- sługuje na zaufanie. — Tego to już zupełnie nie rozumiem. — Przecież to proste. Przybywa nieznany człowiek do nieznanej miejscowości i za każdą cenę pragnie nabyć wierzchowca. W te strony milionerzy raczej nie trafiają. Kimże może więc być taki tajemniczy gość? Raczej osobą podejrzaną o ciemne sprawki. Przynajmniej dla mnie. Carr bardzo się zdziwił usłyszawszy o tego rodzaju sposobie sprawdzania ludzkiej uczciwości, ale ponieważ tak twierdził człowiek Pinkertona, sławnej z sukcesów agencji, ponieważ ponadto opinia Webstera pochlebiała mu, uznał twierdzenie agenta za słuszne. — A teraz — powiedział nowy znajomy — posłuchaj, czego chcę. Kiedy stąd ruszasz? — Jak najprędzej. Zatrzymałem się tylko po to, żeby kupić konia: Więc może jutro... — Nie, nie! Potrzebuję ciebie na dwa dni. Zgoda? — Dwa dni to żadna różnica. — Bardzo dobrze. Dwa dni powinny mi starczyć na sprawdzenie, czy ten, którego znalazłem, jest tym, którego szukam. — Domyślam się, że przybyłeś tutaj, aby kogoś capnąć. — Właśnie tak, a ponieważ liczę na twoją pomoc, zdradzę jego nazwisko. — Ja tu nie znam nikogo. — Jego już poznałeś. To Erie Gardner. Mapa Zdążył przebyć spory szmat drogi w chłodzie porannego wiatru, który wypłaszał zmęczenie nie przespanej nocy. Ale później począł odczuwać dokuczliwość słońca grzejącego tak mocno, jakby to nie była wczesna wiosna, lecz sam środek lata. Carr poczuł sie senny, a kiedy wjechał w głąb ustronnej dolinki o zboczach mrocznych od gęstego lasu, o dnie jasnym od świeżej trawy, postanowił przerwać podróż. Zeskoczył z końskiego grzbietu, cugle przerzucił przez ramię i naszył wskroś łąki szukać dogodnego miejsca. Znalazł je nadspodziewanie szybko — na skraju puszczy ciurkał po kamykach strumyczek, mieniąc się złociście w blasku słońca. — Tego mi właśnie brakowało — mruknął. Puścił cugle, ukląkł i zanurzył głowę w płytkiej wodzie. Potem parsknął, otarł twarz dłonią i... zdjął kapelusz. — Coś podobnego! — powiedział. — Coś podobnego! Popatrz no, Tony! — zwrócił się do czworonoga. —Chyba zgłupiałem. Żeby pakować łeb do wody razem z kapeluszem! Wszystko przez to, że mnie sen morzy. Oooch... — stęknął. — Piotrze, musisz się kapinkę zdrzemnąć. Podszedł do wierzchowca, uwolnił go z uprzęży i juków, cały ten ładunek umieścił pod gałęziami potężnego jałowca. — No, Tony! Możesz się teraz nahasać do woli. Położył się na mchu, ale zaraz wstał. — Co się ze mną dzieje? Poczekaj, Tony! Wyciągnął z juku kawałek rzemienia i spętał nim przednie nogi mustanga. — Nie dlatego, żebym nie miał do ciebie zaufania — tłumaczył się usprawiedliwiająco — ale żebyś nie zabłąkał się na bezdrożach. No, baw się dobrzeć Wyciągnął strzelbę z futerału, umieścił ją przy siodle, złożył głowę na tej westmańskiej poduszce, zamamrotał: — We łbie mi huczy jak w ulu. Tylko kapinkę odpocznę. Kasiu; chodź ze mną w las, gdzie strumyk szemrze wśród drzew... — zanucił fałszywie i urwał w pół zwrotki, jako że pamięć go zawiodła. A po chwili już spał. Wszystko to, jak na Piotra Carra-eksplorera, który! niejeden raz i niejedną ścieżkę Dalekiego Zachodu prze- wędrował, było bardzo dziwne. Nieprzespana noc nie usprawiedliwiała postępowania tak bardzo beztroskiego. Wprawdzie od osady bez nazwy nie odjechał daleko i zaledwie trzy mile * dzieliły go od miejsca budowy kolejowej linii, jednak za granicami osady urywały się jako-tako cywilizowane szlaki. Zaczynała się głusza, pustka i możliwość wydarzeń nie do przewidzenia. Carr spał, nieczuły na jakiekolwiek odgłosy puszczy ani na szelest wiatru wśród traw. Ba, nie zbudziło go nawet delikatne parsknięcie mustanga. Koń podniósł głowę, nastawił chrapy na wiatr, przez chwilę stał jak posąg nieruchomo, aż odszedł nieco w bok od strumyka i legł wśród traw. Widać poczuł się znów bezpiecznie. W konarach potężnego świerku, pod którym leżał! Carr, coś się poruszyło. Na ziemię skoczyło zwierzątko wielkości małego psa, o sierści żółtawoszarej, miejscami czarnej, z ogonkiem znaczonym czarno-brązowymi poprzecznymi pręgami, trzymając w łapie coś, co wyglądało na kłębek puchu. Czujnie rozejrzało się dokoła i ruszyło ku strumykowi. Nad samym brzegiem zanurzyło jedną łapę w wodzie burząc nurt. Wyglądało to bardzo zabawnie, przygodny świadek nie powstrzymałby się od śmiechu, ale świadka przecież nie było. Koń i jego pan spoczywali w cieniu drzewa. Pierwszy — obojętny na wszystko, co nie groziło mu niebezpieczeństwem, drugi — również obojętny, bo pogrążony w śnie. Zwierzątko wydobyło z wody palczastą łapę, zaciśniętą na pierzastym kłębku, przypominającym kształtem ptaka, i podbiegłszy truchtem do najbliższego pnia, zniknęło wśród gałęzi. Zbliżało się południe, powietrze jakby stężało od gorąca, wiatr ustał i senna cisza zawisła nad puszczą. Piotr Carr nadal spał. Przyczyną tego snu było nie tylko — jak sam sobie tłumaczył — zmęczenie po nie przespanych dwu nocach. Bo kiedy świtaniem tego właśnie niedzielnego dnia wyniosły go