Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Opowiadano szeptem o mężczyźnie, który wbiegł do hali za policją - odrzekł informator, nie odrywając oczu od cukierni. - Ale słychać było również przeciwne zdania, przekonywające, jak sądzę. - Na ile przekonywające? Przecież go widziano. - Ale w całym zamieszaniu nie widziano go, jak wybiegał, ściskając portfel, który prawdopodobnie zwinęły mu te świnie. Taką informację przekazał gapiom nasz człowiek. Inni potwierdzili ją oczywiście z równym przekonaniem, albowiem rozhisteryzowany tłum zawsze rzuca się na każdą nową informację nie znaną obcym. Jest wtedy lepiej poinformowany, a co za tym idzie, ważniejszy. - Bardzo dobrze sobie radzisz - powiedziała kobieta ze stłumionym śmiechem. Twoi ludzie też. - Musimy, ja anisa Khalehla - odrzekł Arab, tytułując ją omańską formą wyrażającą najwyższy respekt. - Mamy wszak świadomość alternatyw, o których lepiej nawet nie myśleć. - Dlaczego właśnie ta cukierenka? - spytała Khalehla. - Masz jakiś pomysł? - Nie mam pojęcia. Nie znoszę baklawy. Nie kapie z niej miód, tylko się leje. Przysmak Żydów. - Mój też. - W takim razie i oni, i pani zapomnieliście co zrobili wam Turcy. - Nie sądzę, by nasz cel wszedł do cukierni na baklawę albo przygotowywał historyczny traktat na temat Turków jako ciemięzców plemion Egiptu i Izraela. - I to mówi córka Kleopatry? - uśmiechnął się Informator. - Ta córka Kleopatry nie ma zielonego pojęcia, o czym mówisz. Próbuję tylko czegoś się dowiedzieć. - Więc niech pani zacznie od wojskowego samochodu, który po modłach el Maghrebu zabrał obiekt pani zainteresowań kilka ulic od jego hotelu. To fakt o niebagatelnym znaczeniu. - Musi mieć przyjaciół w armii. - W Maskacie stacjonuje wyłącznie garnizon sułtana. - A więc? - Oficerowie dwa razy w miesiącu podlegają rotacji między miastem a posterunkami w Dzuddzie i Marmulu oraz mniej więcej tuzinem garnizonów wzdłuż granicy z Jemenem Południowym. - Do czego zmierzasz? - Do dwóch rzeczy naraz, Khalehlo. Po pierwsze, wydaje mi się niewiarygodne, aby nasz przyjaciel przez czysty przypadek po czterech czy pięciu latach tak wygodnie natrafił na kolegę w raczej niewielkim, rotacyjnym korpusie oficerskim, stacjonującym w Maskacie akurat w ciągu tych dwóch tygodni i to w korpusie, którego skład przecież zmienił się przez telata... ( - Zaiste dziwny to przypadek, ale możliwy: A"po drugie? - Drugie w zasadzie wyklucza pierwsze. W tych dniach żaden pojazd garnizonu w Maskacie nie zabrałby cudzoziemca w taki sposób i w takim przebraniu bez wiedzy najwyższego dowództwa. - Sułtana? - A kogóż by innego? - Nie ośmieliłby się! Jest w potrzasku. Jeden niewłaściwy ruch, a będzie odpowiadał za każdą kolejną egzekucję. Gdyby do tego doszło, Amerykanie zrównaliby Maskat z ziemią;. Dobrze o tym wie! - Być może wie również, że odpowiada zarówno za to, co robi, jak i za to, czego nie robi. W tej sytuacji lepiej wiedzieć, co robią inni, choćby po to, by wesprzeć ich radą... lub też nie dopuścić do zbędnego działania za pomocą jeszcze jednej egzekucji. Khalehla wbiła w informatora wzrok w przyćmionym świetle na obrzeżach placu. - Jeśli ten wóz wojskowy wziął tego człowieka na spotkanie z sułtanem, to przecież przywiózł go z powrotem. - Owszem - przyznał jej towarzysz stanowczym tonem, jakby zrozumiał konsekwencje tego faktu. - Co oznacza, że jego propozycja nie została natychmiast odrzucona. - Wszystko na to wskazuje, ja anisa Khalehla. - A zatem musimy dowiedzieć się, co to za propozycja. - Byłoby dla nas wszystkich nader niebezpieczne, gdybyśmy się nie dowiedzieli - zgodził się Arab. - Chodzi nam nie tylko o los dwustu trzydziestu sześciu Amerykanów, ale również o los całego narodu - mojego narodu, winienem dodać - i zrobię wszystko, żeby pozostał nasz. Czy pani rozumie, droga Khalehlo? - Tak ja sahib el Aumer. - Lepsza martwa liczba niż katastrofalny przełom. - Doskonale rozumiem. - Czy aby na pewno? Byliście w znacznie korzystniejszym położeniu w basenie Morza Śródziemnego niż my tu w naszej zapomnianej Zatoce. Teraz kolej na nas. Nikt nas nie zdoła powstrzymać. - Bardzo mi na tym zależy. Nam na tym zależy. - Rób więc, co musisz, ja sahbi Khalehla. - Oczywiście. - Szykownie ubrana kobieta sięgnęła do torby i wyciągnęła krótki pistolet automatyczny. Trzymając broń w lewej ręce, znów pogrzebała w torbie i wyjęła magazynek z nabojami; wprawnym ruchem wepchnęła go do podstawy kolby i zatrzasnęła komorę. Broń była gotowa do strzału. - Idź już, adim sahbi - powiedziała, poprawiając na ramieniu pasek torby, w której tkwiła zaciśnięta na automacie dłoń. - Rozumiemy się, a ty musisz teraz być w innym miejscu, tam gdzie inni mogą cię zobaczyć, nie tutaj. - Salam alejkum, Khalehla. Niech Allach cię prowadzi. - To jego wyślę do Allacha, może go wysłucha... Szybko! Wychodzi z cukierni! Pójdę za nim i zrobię to, co należy zrobić. Za dziesięć do piętnastu minut musisz znaleźć się wśród ludzi, z dala ode mnie. - Tylko bądź ostrożna,, ty nas chronisz, jesteś naszym skarbem, droga Khalehlo. - To raczej niech on uważa. Przeszkadza nam. - Pójdę do meczetu Zwadi i porozmawiam ze starszymi mułłami i muezinami. Świętym oczom się wierzy. To niedaleko, najwyżej pięć minut. - Alejkum essalam - rzekła na pożegnanie kobieta, ruszając w lewo przez plac. Nie spuszczała z oczu Amerykanina w arabskim stroju, który minął fontannę i szedł szybkim krokiem ku ciemnym, wąskim uliczkom na wschód, za targ Sabat Ajnub. Co ten przeklęty dureń wyprawia? - pytała siebie w myślach. Zdjęła kapelusz, zgniotła go lewą ręką i wepchnęła do torby obok pistoletu, który ściskała gorączkowo w prawej dłoni. Idzie do misz kwajis iszszan - skonstatowała, mieszając w myślach dwa języki, po arabsku określając to, co na Zachodzie zwie się podejrzaną dzielnicą miasta, od której stronią obcy. Mieli rację. Jest amatorem, a ja nie mogę przecież wejść tam w tym stroju! Ale muszę