Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- One często się łamią - powiedział Kurik, układając drzewca na wozie - szczególnie gdy się ich używa tak jak wy, szlachetni panowie. Warto kilka mieć w zapasie. - Dostojny panie Sparhawku - odezwał się cicho Talen - tam znowu są ci ludzie w zgrzebnych białych tunikach. Kryją się w zaroślach na skraju pola. - Potrafisz określić, jakiej są narodowości? - Mają miecze - odparł chłopiec. - A zatem Zemosi. Ilu ich tam jest? - Widziałem czterech. Sparhawk podszedł do Sephrenii. - Na skraju pola kryje się mała grupka Zemochów. Czy ludzie szukacza próbowaliby się kryć? - Nie. Atakowaliby natychmiast. - Tak też myślałem. - Co zamierzasz? - zapytał Kalten. - Przepędzić ich. Nie chcę, by śledzili nas ludzie Othy. - Spojrzał na Ulatha. - Siądźmy na koń i pogońmy ich trochę. Genidianita uśmiechnął się szeroko i wskoczył na siodło. - Bierzecie kopie? - zapytał Kurik. Ulath wyciągnął swój topór. - Niepotrzebne do tak drobnej roboty - mruknął. Sparhawk wdrapał się na grzbiet Farana, ujął tarczę i wyciągnął miecz. Ruszyli stępa robiąc groźne miny. Po chwili Zemosi wyskoczyli z ukrycia i uciekli wrzeszcząc wniebogłosy. - W konie! - rozkazał Sparhawk. - Chcę tak ich przestraszyć, by nie wrócili. Obaj jeźdźcy przedarli się przez zarośla na skraju pola i pognali za uciekającymi Zemochami przez szeroki pas zaoranej ziemi. - Może po prostu ich pozabijać?! - zawołał Ulath do Sparhawka przekrzykując tętent kopyt. - Chyba nie będzie trzeba! - odkrzyknął Sparhawk. - Jest ich tylko czterech i wystraszyli się nie na żarty! - Miękniesz, panie Sparhawku! Gonili Zemochów jeszcze przez dwadzieścia minut, a potem wstrzymali wierzchowce. - Szybko biegają, co? - Ulath zachichotał. - Może już zawrócimy? Mam tego dość. Wrócili do pozostałych i ruszyli wzdłuż jeziora na północ. Widywali wieśniaków na polach, ale Zemochów nie spotkali więcej. Jechali wolno pod przewodnictwem Ulatha i Kurika. - Domyślacie się, czego chcieli ci ludzie? - zapytał Kalten Sparhawka. Jasnowłosy rycerz powoził trzymając jedną ręką niedbale lejce, a drugą przyciskając do swych obolałych żeber. - Można założyć, że ludzie Othy bacznie obserwują każdego, kto kręci się po polu bitwy - odparł Sparhawk. - Otha z pewnością chce wiedzieć, czy ktoś przypadkowo nie natrafi na Bhelliom. - A zatem może ich być więcej. Nie zawadzi mieć oczy szeroko otwarte. Im dłużej jechali, tym słońce grzało mocniej i Sparhawk zaczynał tęsknić za chmurami i deszczem, które towarzyszyły im w ciągu ostatnich tygodni. Pocił się pod oksydowaną na czarno zbroją, co wcale nie poprawiało mu humoru. Na noc rozbili obozowisko w dębowym zagajniku w pobliżu granicy z Pelosią. Następnego ranka wstali wcześnie. Na posterunku granicznym straże rozstąpiły się przed nimi z szacunkiem. Wczesnym popołudniem wjechali na wzgórze i ujrzeli leżące u jego podnóża miasto Paler. - Dotarliśmy tu szybciej, niż myślałem - zauważył Kurik, gdy zjeżdżali długim zboczem w kierunku miasta. - Jesteś pewien, że twoja mapa jest dokładna, Sparhawku? - Nie ma absolutnie dokładnej mapy. Nawet najlepsza jest dokładna tylko w przybliżeniu. - Znałem raz pewnego kartografa w Thalesii - powiedział Ulath. - Postanowił sporządzić mapę terenów położonych między Emsatem a Husdalem. Początkowo odmierzał wszystko dokładnie krokami, ale potem kupił sobie dobrego konia i zaczął oceniać odległości na oko. Jego mapa nawet w przybliżeniu nie jest dokładna, ale wszyscy z niej korzystają, bo nikomu nie chce się rysować nowej. Strażnicy przy wschodniej bramie miasta przepuścili ich po zadaniu jedynie niezbędnych pytań. Przy okazji Sparhawk dowiedział się nazwy i adresu przyzwoitego zajazdu. - Talenie, jak sądzisz - zwrócił się do jadącego obok chłopaka - odnalazłbyś sam drogę do tego zajazdu? - Oczywiście, dostojny panie. Potrafię odszukać każde miejsce w każdym mieście. - Świetnie. Zostań tu i obserwuj ten trakt z południa. Zobaczmy, czy tamci Zemosi nadal się nami interesują. Talen zsiadł z konia, uwiązał go przy bramie, a potem cofnął się za mury i usiadł w trawie na poboczu drogi. Sparhawk i pozostali ruszyli do miasta, za nimi ciągnął rozklekotany wóz. Brukowane uliczki Paleru były zatłoczone, ale ludzie widząc Rycerzy Kościoła usuwali im się z drogi. Po półgodzinie dotarli do zajazdu. Sparhawk zsiadł z konia i wszedł do środka. Właściciel zajazdu nosił modny w Pelosii wysoki, spiczasty kapelusz w kropki i miał minę człowieka wielce zadowolonego z siebie. - Czy są wolne pokoje? - zapytał Sparhawk. - Oczywiście. To jest zajazd. Sparhawk czekał z kamienną twarzą. - O co chodzi? - zapytał właściciel zajazdu. - Po prostu czekam, aż dokończysz zdanie. Wydaje mi się, że coś pominąłeś. Pelozyjczyk się zaczerwienił. - Przepraszam, dostojny panie - wymamrotał. - O wiele lepiej - pochwalił go Sparhawk. - A teraz słuchaj. Mam trzech rannych towarzyszy. Czy znajdę gdzieś w pobliżu medyka? - Na końcu tej ulicy, dostojny panie. Na domu jest szyld. - Czy to jest dobry medyk? - Naprawdę trudno mi powiedzieć