Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Na pierwszy rzut oka miało się wrażenie, że jest się w warsztacie lutnika, skąd rzemieślnik wyprowadził się w czasach Stradivariusa i od tamtej pory na pasiastych brzuchach teorba-nów gromadził się pomału kurz. Potem stopniowo wzrok mi przywykł i zrozumiałem, że jestem, jak należało się spodziewać, w skamieniałym zoo. Tutaj niedźwiadek o błyszczących szklanych oczach piął się na sztuczną gałąź, koło mnie przysiadła sowa płomykówka, osłupiała i dostojna, na stole przed sobą zobaczyłem łasicę, a może kunę albo tchórza - nie wiem. Pośrodku stołu stało jakieś prehistoryczne zwierzę, którego zrazu nie rozpoznałem, jakby z gatunku kotów, ale oglądanych przez aparat rentgenowski. Mogła to być puma, mógł być serwal albo nawet olbrzymi pies, widziałem tylko szkielet, częściowo już wypchany kłakami, które trzymały się dzięki armaturze z drutów. - Duński dog pewnej bogatej damy o czułym serduszku - u-śmiechnął się szyderczo Salon - która pragnie wspominać czasy małżeńskiego pożycia. Widzi pan? Ściąga się ze zwierzęcia skórę, smaruje ją od strony wewnętrznej mydłem arsenowym, a potem moczy i wybiela kości... Proszę tylko spojrzeć na tę półkę, jaka piękna kolekcja kręgosłupów i klatek piersiowych. Wspaniała kostnica, prawda? Potem łączy się kości za pomocą drutu i kiedy ma się już szkielet, montuje sią armaturę i zwykle używam do tego celu siana albo papier mache, albo gipsu. Na koniec idzie skóra. Usuwam szkody wyrządzone przez śmierć i proces rozkładu. Proszę tylko spojrzeć na tę sowę, czy nie wygląda jak żywa? Od tej chwili każda żywa sowa wyda mi się martwa, z góry skazana przez Salona na sklerotyczną wieczność. Spojrzałem na twarz tego speca od balsamowania zwierzęcych faraonów, na jego krzaczaste brwi, szare lico i starałem się zrozumieć, czy jest żywą istotą, czy raczej arcydziełem swojego własnego rzemiosła. Chcąc mu się lepiej przyjrzeć, zrobiłem krok do tyłu i poczułem, że coś musnęło mój kark. Drgnąłem, obróciłem się i zobaczyłem, że wprawiłem w ruch wahadło. Wielki, zupełnie zmasakrowany ptak kołysał się zgodnie z ruchem włóczni, która go przeszyła. Weszła od strony głowy i ponieważ tułów był rozdarty, ujrzałem, że sięgnęła miejsca, gdzie niegdyś znajdowały się serce i żołądek, i tam rozgałęziała się w odwrócony do góry nogami trójząb. Jedno ostrze, to grubsze, przebiło miejsce po trzewiach i niby miecz wskazywało w kierunku ziemi, podczas gdy dwa florety przeszły przez nogi i wyszły symetrycznie między szponami. Ptak kołysał się lekko i trzy punkty wskazywały na ziemi ślad, który zostawiłyby, gdyby ją muskały. - Piękny okaz orła królewskiego - wyjaśnił Salon. - Ale muszę jeszcze kilka dni nad nim popracować. Dobieram właśnie oczy. - Pokazał mi pudełko pełne szklanych rogówek i źrenic, jakby relikwie, które kat świętej Łucji zbierał w ciągu swojej kariery zawodowej. - Nie zawsze jest tak łatwo jak z owadami, którym wystarczy pudełeczko i szpilka. Bezkręgowce na przykład traktuje się forma-liną. Śmierdziało nią jak w trupiarni. - Musi to być pasjonująca praca - powiedziałem. I myślałem o tej żywej rzeczy w brzuchu Lii. Naszła mnie lodowata myśl: jeśli Rzecz umrze, chcę sam ją pogrzebać, by stała się pokarmem dla wszystkich podziemnych robaków i użyźniła glebę. Tylko w ten sposób mogłaby pozostać dla mnie żywa... Wzdrygnąłem się, bo Salon coś powiedział i zaczął ściągać z którejś półki jakieś dziwne stworzenie. Miało ze trzydzieści centymetrów długości i z pewnością było smokiem, gadem o wielkich czarnych i błoniastych skrzydłach, kogucim grzebieniu i rozwartej paszczy uzbrojonej w małe, ostre jak piła zęby. - Piękny, prawda? To moja kompozycja. Wykorzystałem salamandrę, nietoperza, łuski węża... Smok z podziemi. Inspirowałem się tym... - Wskazał leżący na innym stole wielki wolumin in folio, oprawny w stary pergamin, ze skórzanymi rzemieniami. - Kosztował mnie bajeczną sumę, nie jestem bibliofilem, ale ten tom chciałem mieć. To Mundus Subterraneus Athanasiusa Kirchera, pierwsze wydanie, z 1665 roku. O, tu jest smok. Podobny, nie sądzi pan? Żyje w parowach wulkanów, jak utrzymywał ten zacny jezuita, który wiedział wszystko o tym, co znane, nieznane, a nawet nie istniejące... - Nadal rozmyśla pan o podziemiach? - spytałem, przypomniawszy sobie naszą rozmowę w Monachium i zdania, które usłyszałem przez ucho Dionizjosa. Otworzyłem księgę w innym miejscu. Był tam obraz kuli, która robiła wrażenie nabrzmiałego i czarnego organu oplecionego pajęczyną świetlistych, wijących się i płomienistych żył. - Jeśli Kircher się nie mylił, w sercu Ziemi jest więcej dróżek niż na jej powierzchni. Kiedy coś dzieje się w przyrodzie, bierze się z gorąca, które kłębi się pod spodem..