Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Osiągnął wiek dorosłego mężczyzny i mieszkał z rodzicami, miał trzydzieści pięć lat w chwili śmierci ojca. Potem opuścił Levallois, gdzie ojciec był dyrektorem fabryki maszyn, i przeprowadził się do eleganckiego mieszkania w Paryżu, w XVIII dzielnicy, przy avenue Carnot pod numerem 4, na rogu ulicy Tilsitt, parę kroków od Placu Gwiazdy. Przekroczył czterdziestkę, nie zakładał własnego ogniska rodzinnego i nadal mieszkał z matką. Jego otoczenie nie potrafiło tłumaczyć tego inaczej, jak tylko przekonaniem, że zachował coś z dziecka w swojej naturze. Wydawało się nawet, że dla matki, po śmierci ojca, zacierał swoje podobieństwo do niego, by oszczędzić jej bolesnych wspomnień. Zgolił brodę, rok później wąsy, a w następnym roku ostrzygł i gładko zaczesał włosy. Dyktowała mu to raczej zmieniająca się moda, którą zawsze się interesował, choć metamorfoza dotyczyła przede wszystkim głębszych warstw jego psychiki. Po śmierci ojca - inżyniera pochodzenia szwajcarskiego, który przeszedł do historii automobilizmu jako wynalazca silnika dwusuwowego - Ravel zaczął akcentować swoje baskijskie pochodzenie po matce, Marii Delouart. Nalegał, by mówiła po baskijsku, gdy jeździli na wakacje do Saint Jean de Luz nad Zatoką Biskajską, w pobliżu jego miejscowości rodzinnej Ciboure. Już wcześniej planował skomponowanie koncertu fortepianowego na baskijskich motywach pod tytułem Zagpiac-Bat, co znaczy po baskijsku „Siedem to jedność”. Była to aluzja do siedmiu prowincji baskijskich, czterech w Hiszpanii i trzech we Francji. W liście z Saint Jean de Luz do Idy Godebskiej pisał: „Naprawdę, mój kraj jest jednym z najpiękniejszych, powiedziałbym najpiękniejszy, gdyby nie było Polski”. Poczuł się Baskiem i zdaje się, że chciał czuć się Baskiem, jakby zależało mu na tym, by przypomnieć swoje pochodzenie i tym samym usprawiedliwić fakt, że jest inny niż wszyscy paryżanie. Może też drażniła go etykietka, którą przykleił mu Strawiński, robiąc aluzję do jego nadzwyczajnego zmysłu precyzyjnych konstrukcji muzycznych - „szwajcarski zegarmistrz”. Być może w obliczu autorytetu ojca nie ośmielił się tego manifestować i dopiero po jego śmierci podkreślał swoje baskijskie pochodzenie. „Gdy byłem niemowlęciem, matka kołysała mnie do snu piosenkami baskijskimi i hiszpańskimi”. Baskowie powiadają: Dla nas piosenka i taniec są artykułami pierwszej potrzeby, jak chleb i sen. Ravel co roku odwiedzał Saint Jean de Luz. „Wieczorem nigdy nie wyrzekliśmy się popularnego fandanga, tańczonego przy lampionach na wielkim placu” - wspomina Helena Jourdan-Morhange. Lubił ten taniec o wyważonym wdzięku, jeden z nielicznych dopuszczający udział kobiet, naznaczony wstydliwością, która nie zezwala na zbliżenie. Opuszczał Belweder, by spędzić kilka letnich miesięcy nad morzem w Saint Jean de Luz, albo podróżował po Europie, Kanadzie, Ameryce, Maroku. Ze wszystkich stron płynęły zaproszenia. W Oksfordzie otrzymał tytuł doktora honoris causa, w Montfort L’Amaury komponował ostatnie wielkie dzieła - dwa koncerty fortepianowe. Wracał tu do swoich ulubionych kwiatów, błękitnych bratków. Upajał się swoim ogrodem, ale sam nie brał rydla do ręki. Kazał ogrodnikowi szukać najrzadszych okazów i zestawiał odcienie kwiatów. Pani Jourdan-Morhange zachowała w pamięci małe klomby bratków okalające dom, a przy murze masę purpurowych i białych róż, wychylonych w stronę tarasu. Trzeba było widzieć Ravela, zawsze pełnego galanterii dla gości, jak zrywał z czułością kilka kwiatków, wiązał je niezręcznie w bukiecik i ofiarowywał ceremonialnie. Był też przyjacielem zwierząt. Zachwycały go ptaki, motyle, wiewiórki, ale serce oddał kotom. Lubił szczególnie koty syjamskie. Kochał je i torturował niezręcznymi pieszczotami, nerwową dłonią pianisty z odstającym kciukiem i kanciastymi palcami. Może właśnie głębokiej znajomości tych zwierząt zawdzięczamy przejmujące onomatopeje i duet kotów w operze Dziecko i czary. Gdy pies Jazz zginął w wypadku, jego miejsce zajęła para kotów syjamskich. Dłonie Ravela przyciągały wzrok. „Siedział jakby pod klawiaturą fortepianu - opowiadał Manuel Rosenthal. - Płaskie ręce wydawały się leżeć nie na, ale pod klawiaturą. Kciuk znajdował się poniżej klawiszy i może w tym należy upatrywać przyczynę, że w jego utworach na fortepian nie ma pochodów oktawowych. Za to posługiwał się nadzwyczajnie rozwiniętym kciukiem - obydwoma dużymi palcami – jakby oderwanymi od dłoni i niemal na wysokości palca wskazującego. Między nami, bliskimi przyjaciółmi, nazywaliśmy je wielkimi palcami dusiciela. Istotnie, widać to w jego fakturze pianistycznej, że kciuk przeznaczony jest do grania tematu, podczas gdy reszta ręki akompaniuje”. Początkowo nikt z licznych gości nie zwrócił szczególnej uwagi na to, że pewnego dnia w Belwederze pojawiła się maszyna do pisania. Listy i kartki pocztowe pisane na maszynie zamiast ręcznie były zwiastunami zbliżającej się katastrofy. Pisała je pod dyktando Ravela pani Revelot, zarządzająca jego domem. Wyręczała go, bo miał trudności z koordynacją ruchów, i doszło do tego, że nie potrafił się nawet podpisać