Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W piątrze były dwie izby, za strażnicę i skład cenniejszych rzeczy służące. Wchodziło się do nich po drabinie umieszczonej w sieni, łatwej do wciągnięcia na górę. Ze strażnicy kryty ganek drewniany z tęgich bali zbity, rzucony jak most, łączył dwór ze stojącym o kilkanaście kroków kościołem. Kościół był zbudowany przez Witosława, syna Witosławowego a ojca Głowacza. Niewielki, półokrągły, przysadzisty, z twardego polnego kamienia żmudnie murowany, z wąskimi nielicznymi oknami i warownym wejściem. Gło-waczów ojciec, budując go, miał dwojaki cel na oku: .zbawienie duszy i obronę przed napaścią. Drewniany ganek, rzucony od dworu sięgał jednego z okien kościoła, wiodąc tędy na emporę, wnękę łukową, leżącą ponad zakrystią. Wielmoża idąc na modły nie potrzebował przepychać się między ludem tłumnie klęczącym przed kościołem. Ukazywał się oczom poddanych na górze po prawej stronie ołtarza, wywyższony w kościele jak i w życiu. 'I^kże w razie napaści i niebezpieczeństwa ganek wiodący na empórę posiadał nie lada znaczenie. Mieszkańcy dworu mogli się tu schronić, zaś kościół murowany, warowny nie lękał się oblężenia. Wokół chropawej, okrągłej absydy rosły wielkie lipy, brzosty, dęby i jabrządy ostałe z pierwoboru, nie tak dawno jeszcze rozkładającego się tu wszędy, dziś zepchniętego da- leko na skraje zasięgu oka, poza równe szmaty pól pokrytych bielejącym żytem i jęczmieniem. Ostawiono te drzewa przy kościele, by ludzie mieli cień w czasie nabożeństwa, a pszczoły, których ule gęsto stały wokół, pożytek. Między lipami rosi niezmiernie stary i wysoki cis, którego nie zrabano, przeto że na pniu twardym i ścisłym jak żelazo, o przekroju barwy krwi, tępiły się i łamały topory. Mógł zresztą ostać bezpiecznie. Jadowity cisowy cień, przyprawiający o śmierć każdego, co by w nim spoczął, przechwytywaiy bowiem rosnące wokół niższe i rozłożystsze lipy, że nigdy ziemi nie dotknął. Nie wiedzieć, co myślał i jako się gorlił złośliwy duch wrosły w czerwone drzewo, bujające chudym czubem nad szczelną ciemnozieloną kopułą lipową. Jedno było jasne, że szkodzić nie rnógł. Z przeciwnej strony kościoła, wsparty o pień wielkiego, niegdyś święconego dębu, zielony od panującego latem mroku liści, ośmiokątny, niski pod wysoką spiczastą strzechą krył się dom plebana Pietrka. Był to cichy i łagodny człowiek, o licu zawsze stroskanym i zalęknionym. Jedną z głównych przyczyn tej troski byli czterej synowie, młodzi księżyce, co miasto zaprawiać się do stanu duchownego, jak tego żywnie pragnął, woleli iść w puszczę z lukiem i oszczepem. Łowieckie ich powodzenia zasilały walnie ubogą księżą spiżarnię, lecz umartwiały ojcowego ducha. O łacinie żaden ani chciał zasłyszeć. Obecnie od paru niedziel w ubogiej chacie plebana bawił gość nie byle jaki, napełniający gospodarza czcią i zbożnym lękiem: opat lubiąskiego klasztoru, któren wracając z Saksonii zatrzymał się tu w przejeździe, by obrzędu chrzcin dokonać. Wprawdzie Bogucha w imieniu nieobecnego męża prosiła go, jak mogła, by raczył zamieszkać w świetlicy we dworze, on jednak wolał zająć dom plebana. Pragnął w ten sposób okazać Strzegoniom, jako potępia przyjaźń okazywaną przez nich Ncgodzicom, tym samym, co wraz z królem Bolkiem ubili biskupa i na których za tę zbrodnię ciążyła nieodpokutowana, niezmazana klątwa. Nie chciał spać pod dachem, pod którym mógł snadno spotkać owych prze-klętników wydanych na potępienie. Będąc jednak niepoślednim i bystrym politykiem nie wyrażał swego oburzenia zbyt jaskrawo. Roztropna mądrość, nabyta po świecie (rodem był z Prowansji, młodość spędził w klasztorach niemieckich i włoskich), pouczyła go dawno, że zbytnie upieranie się przy swoim, -doprowadzanie sporów do miejsca, gdzie nie da się ich rozsupłać inaczej jak mieczem, nie bywa korzystne. Nieustępliwie ścigając wyklętych, sam w najtajniejszej głębi duszy uważał, że umartwiony krakowski biskup zbyt ostro nastawa! na króla. Że Bolko szalony był i popędliwy, wiedział wszak dobrze. A z całego nieszczęścia komu korzyść wyszła? Jużci co tylko niemieckiemu cesarzowi. Niemrawiec Włodzisław, stolec objąwszy, wnet się z nim ujednał, i wielki papież Grzegorz VII, pozbawiony sojuszniczki Polski, umarł pokonany na wygnaniu. Taż sama mądra rozwaga cechowała opata Gwidona względem otaczającego go zewsząd, ustawicznie jeszcze żywego pogaństwa. Utwierdzony przez mnichów kluniackich w nowoczesnym surowym, chrześcijaństwie, widział dobrze, że puszcza i krajem rządzą po dawnemu bogi. Dobrze jeszcze, gdy ludzie oddają prymat nad nimi Stwórcy Wszechmocnemu, uznając Go za starszego! Widział, że modlitwy są dla tutejszych ludzi równoznaczne z zaklinaniem żerców, a relikwie z nawięzami chroniącymi od uroków. Cóż mógł jednak na to poradzić? Nic się nie przerobi od razu. Czas, mądry starzec, pewny sprzymierzeniec nieśmiertelnego Kościoła powszechnego, rnógł sam jeden tylko wytracić wspomnienie starej wiary. Opat Gwido nie przeczył zresztą bynajmniej istnieniu i obecności tychże bożków, pogańskich przebrzydłych demonów. Przekonał się o niej nieraz aż nadto dobrze. Wiedział, że trzyma je w zdrowiu i sile wiara ogólna i miano. Imię ma moc stwarzania rzeczy nazwanej, wywoływania jej kształtu zza. granicy bytu. Gdyby zdołano zapomnieć imienia bożków, straciłyby swoją Władzę. Za mało też było dzwonów, jeden n.a dziesiątki mil. Ot ten choćby na kościele: napis na nim głosił Demones fugo, nebulas spatgo, lecz nikły dźwięk nie mógł przebić boru. Tym bardziej że ilekroć poczynano dzwonić, już trzęsła się puszcza od srogich kroków rozgniewanego Śwista Pośwista. W szumie i trzasku drzew ginął błogosławiony poświęcany głos. Dzwonnik z całej siły musiał trzymać sznur, gdyż wyrywali mu go z ręki płanetnicy, wołając z góry: Puść! Puść!... Choć pleban z rodziną wyniósł się obozować pod lipami, w ciasnych, ciemnych izbach panował zadawniony zaduch, brzęczały roje utrapionych much i mimo całej polityki opat nie wytrzymałby tu długo, gdyby nie jeszcze jedna poważna przyczyna: ciekawość