Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Co to?... 70 Ona pochyla się naprzód, rzuca coś białego w morze, jakby do stóp płynącej potęgi. Ach, nie, to ona sama rzuca się w odmęt sino srebrny pienisty, jej biała postać tonie w falach, tonie jak biały kwiat u stóp tej jakiejś tajemnej mocy. Wicher straszny uderzył w morze i wszystko pokrył tumanem, zawieją wód, dymów, czernią otchłani. Pan Jacek wzdrygnął się, przetarł oczy. – Mary... wizje – wyszeptał rozdygotanymi wargami. – Co się tam z nią dzieje?... Uczuł niepokój w sercu. List do Strzemskiej wysłał i ciągle jego myśl trwożna biegła w stronę, gdzie ona i jej tajemnica. Z nim było coraz gorzej. Starał się wytrwale o posadę z cierpliwością, do której go życie przygotowało. Szło mu ciężko. Poznał teraz brutalność ludzką w całej potworności; boleśnie doświadczał na sobie dowodów ludzkiego egoizmu i podłości przy zupełnym braku wszelkiej etyki człowieczej. Wszędzie odmawiano mu posady, ale w kilku miejscach radzono mu bezczelnie szpital lub przytułek. W jakimś biurze poszukiwania pracy jeden z urzędników spytał cicho swego kolegę, przypatrując się panu Jackowi spod oka: – Nie wiecie gdzież to, na Powązkach czy na Bródnie dokonano na tym oto jegomościu nowego wskrzeszenia?... Pan Jacek usłyszał szept ze ściśniętą duszą i bólem, otrzaskany już z podobnymi dowcipami pominął erudycję urzędnika i spytał szefa biura o posadę. Urzędnik tymczasem śmiał się w kułak do kolegi. – My przecie grabarzy nie stręczymy, zresztą nawet na grabarza byłby za mizerny. Wystraszyłby wszystkich umrzyków. – Kogo?... – spytał pan Jacek, zwróciwszy się nagle do wesołego urzędnika. – Po polsku przecie mówiłem – odrzekł zmieszany urzędnik, zerkając bokiem na szefa. – Polak nie tak powinien mówić po polsku. Pan Jacek posady nie dostał i wyszedł z biura zupełnie złamany. W innym znowu miejscu usłyszał zgryźliwą wymówkę za to, że w ogóle o posadę się stara. – Cóż my młodzi będziemy robili, skoro tacy, jak pan, włażą nam w drogę! Zaczęła go ogarniać rozpacz. Nareszcie wymówili mu w hoteliku mieszkanie. Płacić nie miał czym, zakredytować mu nie chciano. W czasie jego nieobecności wyrzucono mu brutalnie rzeczy na podwórko. Starzec zastanowił się chwilę, co ma teraz robić. Dzieci stróża brudne, które obdarzał często łakociami i uczył po trosze w wolnych chwilach lub w święta, otoczyły go teraz wrzaskliwą zgrają, pokazując języki i figi na palcach. Niechlujna pani dozorczyni wrzasnęła ze swej izby do męża, rozmawiającego życzliwie z panem Jackiem. – Pod kościół niech lizie. Przynajmniej opierunku będzie miał mniej! – A zapłacił to pan żonie za ostatnie pranie? – przezornie spytał stróż. – Zapłaciłem. Nigdy nie byłem winien. Stróż upewnił się jednak co do tego u żony. Pan Jacek miał na ustach uśmiech bolesny. Zaproponował stróżowi sprzedaż niektórych swoich rzeczy. Wysunęła się na to i pani stróżowa. Wkrótce pan Jacek, wyzyskany bezczelnie, oswobodzony z gratów, zachowawszy sobie tylko mały węzełek z bielizną i kilku książkami, powrócił do hoteliku, opłacił swoją zaległość, umarzając grożącą mu sprawę sądową. Pozdrowiwszy stróża, opuszczał bramę. Ale stróżka, widząc, że pan Jacek zabiera swoje doniczki kwitnących roślin, własnoręcznie wyhodowanych, wrzasnęła do niego: – Nie mógłby to pan dzieciskom zostawić te badyle?... Pan Jacek nic nie odrzekł, niósł kwiaty do kościoła. – Postaw je przy sobie, jak zdechniesz! – krzyknęła kobieta z wściekłością. Sybirak z kamienną twarzą szedł do nawy kościelnej, postawił kwiaty u stóp ołtarza i upadł na kolana. Był zupełnie rozbity duchowo głodny, osłabiony do ostatnich granic. Oparł 71 czoło na schodach ołtarza. Modlił się długo z wiarą głęboką. Wiarą przepełniona była pierś jego. Usta starca szeptały w natchnieniu płynącym z duszy pełnej umiłowania: – Boże, dlaczego serca zabrałeś Polakom?... Zanik serca i ducha to zguba dla narodu. Obudź, Boże, uczucia i miłość bliźniego w ojczyźnie mojej, zapal ideały wszechludzkie, bez nich strupieszeje naród i kraj runie jak człowiek, z którego by serce wyrwano. Ocal rodaków moich od przepaści, egoizmu, daj przejrzenie, by ujrzeli zło i gniew swój. Pogrążony w medytacjach i modlitwie przebył w kościele długi czas. Pokrzepiło go to duchowo, jakkolwiek omdlewał z głodu. Wyszedł z gotowym postanowieniem. Tego dnia nocował w parku Łazienkowskim, na ławce ukrytej w gąszczach. Lecz i tu nie był sam: spotkał erotyczne pary tak zacietrzewione swoją miłosną eskapadą, że go nie zauważyli. Na drugi dzień pan Jacek na brzegu Wisły ładował węgiel na statek, lecz nikt mu nie zapłacił za całodzienną pracę. Odsyłali go jedni do drugich bez skutku. Pan Jacek pracował tak kilka dni, nocując w Łazienkowskim parku. Za resztę pieniędzy, pozostałych po sprzedaży rzeczy, zjadał co dzień kawałek chleba suchego i zapijał wodą. Wreszcie pewnego dnia był tak wycieńczony, że nie mógł iść do parku na noc. Dowlókł się pod filary mostu, by tam spocząć. Ale to, co tam widział i słyszał, napełniło go takim wstrętem, że uciekł ze zgrozą. Całą noc wałęsał się nad Wisłą. Jakiś zbój nocny napadł na niego, a przekonawszy się, że to także biedak, namawiał go na swój proceder, obiecując duże zyski. Gdy pan Jacek zaczął mu do duszy przemawiać, łotrzyk krzyknął: – E, brachu, do wody ciebie i twoje apostolstwo! Wisła cierpliwa to se jej apostołuj. Ja tam wolę swój fach, intratniejszy. Pan Jacek wciąż pracował nad Wisłą z wytrwałością żelazną, zwrócił na siebie uwagę robotników zarówno pilną niezwykle pracą, jak i postacią swoją. Piętno głodu i choroby nie zabiło inteligencji, widnej na czole jego i w oczach. Zarabiał już systematycznie, za mało jednak, by odżywić organizm podkopany. Forsowna praca dokonywała reszty. Pan Jacek mieszkał teraz w najętym „kącie” u rybaka, nad samą wodą, co również szkodziło mu bardzo. Ale trwał z nadzieją w duszy, że przebrnie czas niedoli ogólnej i najgorszej, bo duchowej