Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Dlaczegoż nie pokazały się na balu? Myślę, że chyba już umieją tańczyć cachuchę 34. A przecie wie pan, jaka to jest ozdoba każdej zabawy. — Nie, myślę, że one jeszcze nie tańczą cachuchy. l, wic pan, matka chce je wychować w zupełnym odosobnieniu, a potem wypuścić na świat spod skrzydełka jako dwa niewinne ptaszki. Mnie się ta idea bardzo podoba — moralno-filozoficzna oraz, rzec można, poetyczna idea — jak pan sądzi? — Rzeczywiście, poetyczna idea, ale nic poza tym. Nie przypuszczałem jednak, że Sofia Samojłowna ma dzieci. Taka jest jeszcze świeża. —• I pł<,'kna, niech pan doda! — Istotnie, piękna. W tym momencie spotkaliśmy chłopa, który zdjął swój słomiany brył i pokłonił się nam. Kiedyśmy pr/.ejechali obok niego, wciąż jeszcze stał z odkrytą głową, patrzył na nasz wóz i z pewnością myślał: — Czort joho znaje, szczo wono take — czy wono pany, czy wono szczo? — Panowie, ł w dodatku wracający z balu. Oczywiście znają państwo prymitywny obrazek przedstawiający, jak Żydzi spieszą na szabas. Wiele było wspólnego między tym obrazkiem a naszym wozem — i bodajże również pasażerami. Jakże tedy 22 23 chłop nie miał się zatrzymać i nie popatrzyć na taki wspaniały pojazd? A trzeba dodać, że kurz nie osłaniał naszej wspaniałości, ponieważ posuwaliśmy się krok za krokiem i tylko nasze osoby sterczały z głębokiej żydowskiej bryczki, sam zaś właściciel szedł pieszo, poganiając swoją mizerną klacz. Kilkakrotnie dolatywały do mnie jakieś żydowskie słowa, które z westchnieniem wymawiał nasz woźnica. I tak często powtarzał jedno i to samo zdanie, że mimo woli zapamiętałem je i prosiłem, aby mi przetłumaczył, na co on niezbyt chętnie się zgodził, zapewniając mię, że to były nieładne słowa. — Takie obrzydliwe — dodał — że nawet myśleć o nich nieładnie, a tym bardziej mówić. Kiedy zaś obiecałem mu grzywnę miedzi35 na wódkę, popatrzył na mnie z niedowierzaniem i powiedział: — Uni chuszawskie mieś. Po naszemu to znaczy, że żywy człowiek bez pieniędzy wart jest tyle co nieboszczyk. I oto jedziemy sobie spokojniutko drogą wśród najpiękniejszej zieleni oświetlonej porannym słońcem. Rosa już trochę podeschła i koniki polne zaczynały w zielonym życie swój szept, taki cichy, taki melodyjny szept, że gdyby mucha nie ukąsiła mię w nos, na pewno bym zasnął. Odpędziwszy przeklętą muchę, mimo woli spojrzałem przed siebie. Mój Boże, a skądże się to wszystko wzięło? Wyobraźcie sobie państwo, przed samym nosem wyjrzały wierzchołki topoli, ukazały się zielone korony wierzb, potem las rozesłał się pod górą, a za nim na całą dolinę niczym biały obrus rozpostarło się ciche, jasne jezioro. Przepiękny, duszę radujący widok! Szturchnąłem parę razy towarzysza i wskazałem mU ręką wspaniały krajobraz. —- To jest ferma Antona Kafłowycza. Wysiądziemy 24 tu i pójdziemy przez las piechotą; a woźnica niech się zatrzyma koło młyna pod górą. Udzieliwszy odpowiednich instrukcji Żydowi poszliśmy w stronę lasu, ale dotarliśmy doń nie bez trudności, gdyż był on otoczony dosyć szerokim rowem, a przeciwległa strona rowu umocniona została żywopłotem, to jest obsadzona agrestem. Wziąwszy się z przyjacielem pod ręce (czego nawiasem mówiąc znieść nie mogę), poszliśmy wzdłuż żywopłotu, obsadzonego wysokimi, okazałymi topolami. Zza topoli gdzieniegdzie przeświecał świeży zagajnik brzozowy albo ciemniał smukły, młody dębniak; szereg okazałych topoli przerywał się nagle, ustępując miejsca staremu dębowi, który usiadł nad samym rowem i wyciągnął swoje malownicze konary daleko poza rów, aż na drogę. Uszedłszy dobre pół wiorsty dotarliśmy do węgła żywopłotu i skręciliśmy na lewo ścieżką, biegnącą pod górę równolegle do rowu. Przy tym skręcie otworzyło się przed nami w całej swej krasie spokojne, jasne jezioro, obramowane gęstym zielonym sitowiem i rozłożystymi ogromnymi wierzbami. Kiedy stanęliśmy nad jeziorem, odczułem wielką chęć zanurzenia się ze dwa, trzy razy w jego przezroczystej wodzie. Ale przewodnik mój zauważył z dużą dozą słuszności, że podobny uczynek byłby nieprzyzwoity, tym bardziej iż w tym właśnie czasie podeszliśmy do bramy parku, ocienionej dwoma starymi wierzbami. Bez trudności otwarliśmy bramę i wkroczyliśmy do wewnątrz. Długa, cienista aleja prowadziła do domu bielejącego w dali skroś gałęzie. Nie dochodząc do niego, niedaleko od dróżki, trochę z boku pomiędzy drzewami zobaczyliśmy mężczyznę w białej płóciennej kurtce, w zwyczajnym słomianym kapeluszu i z cygarem w zębach. III — Antoiia Karłowycza mamy honor powitać! — zawołał mój przewodnik. Postać w kurtce uchyliła kapelusza i wyjąwszy z ust cygaro rzekła: — Bardzo prosimy! Zbliżyliśmy się do siebie nawzajem