Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W tych czasach za siedem tysięcy dolarów można już było kupić nowoczesny, dwuosobowy, szybki samochód. — Chyba pójdę jeszcze potańczyć — postanowił Mark. — Zapewne zobaczymy się później. — Czy chciałby pan prywatnie założyć się ze mną o dystans, jaki pokona nasz statek? — zapytał Maurice. Mark, który już niemal przeszedł przez drzwi, zawrócił i badawczo popatrzył na Maurice’a. Był zupełnie pewien, że widział już kiedyś tego człowieka, ale nie miał najmniejszego pojęcia gdzie i kiedy. Maurice Peace miał bowiem pospolitą twarz, nie odznaczającą się niczym szczególnym, z, której nie sposób dokładnie zapamiętać i którą trudno później całkowicie zapomnieć. Krótkie, brązowe włosy z przedziałkiem na środku (jak miliony mężczyzn), piwne i niewielki, pospolity nos. Również jego usta nie wyróżniały się niczym nadzwyczajnym. Nad górną wargą miał wąs, ale w owych czasach wielu mężczyzn zapuszczało takie wąsiki, przede wszystkim od momentu, w którym na ekranach kin pojawił się Złodziej z Bagdadu. — W porządku, załóżmy się — postanowił Mark. — Czy sto dolarów będzie dobrą stawką? — Pomnóżmy ją przez pięć — zaproponował Maurice. Miał w kieszeni sto dwadzieścia funtów, kwotę wystarczającą na poważny zakład lub na grę w pokera. — Nie znamy jeszcze numerów — zauważył Mark. — Jakie to ma znaczenie? Oto moja propozycja: obojętnie jaki kupi pan numer w oficjalnych zakładach, wyższy czy niższy od przeciętnego, wygram pańskie pięćset dolarów, jeżeli będzie to przynajmniej o trzy mile za dużo. Mark uśmiechnął się. Przez cały wieczór z przyjemnością wsłuchiwał się w niemal nieuchwytne dla laika delikatne odgłosy harmonijnej pracy silników „Arcadii” i wiedział, że statek płynie bez żadnych przeszkód i szybko. Bardzo pragnął, aby ten transatlantyk stał się jego własnością i wszelka dotycząca go krytyka brzmiała w jego uszach prawie tak samo, jak zrzędzenie jego prawników, iż dziewczyna, z którą się właśnie spotyka, cieszy się opinią „zbyt szybkiej”. Maurice Peace nie miał o tym pojęcia i instynktownie zaproponował Markowi zakład, którego przyjęcia ten nie mógł odmówić. — Znakomicie — oznajmił Mark. — Postawię więc pięćset dolarów. Z przyjemnością odbiorę je od pana. Maurice Peace wziął ze stołu kolejną kanapkę i wsunął ją sobie do ust. Mark, sam nie wiedząc, dlaczego, nie potrafił oderwać od niego wzroku. Przeczuwał, że ten mężczyzna w dziwny sposób związany jest z jego losem albo przynajmniej był w przeszłości. — Staram się przypomnieć sobie, gdzie już pana przedtem spotkałem — odezwał się do Maurice’a. — Może rozmawialiśmy ze sobą w Nowym Jorku? W The Marlboro Club na 6 I Ulicy? A może w The Tree na 55? Maurice Pearce wzruszył ramionami i potrząsnął głową. — Byłem w Irlandii przez całe lato. Uwielbiam wyścigi konne w tym kraju. Irlandczycy wiedzą dosłownie wszystko o koniach. — A więc wsiadł pan na statek w Dublinie — stwierdził Mark, marszcząc czoło. Maurice wziął do rąk dwie kanapki i gryzł je teraz na zmianę. — Wspaniale… Wspaniale tu karmią… — mówił pomiędzy jednym kęsem a drugim. — Tak — mruknął Mark i wyszedł do Grand Lounge, aby tańczyć. Na krętych schodach, prowadzących z holu pierwszej klasy na pokład spacerowy, nastąpiło spotkanie Rudyarda Philipsa i mademoiselle Narron. Mademoiselle Narron zdążyła już zdjąć swoją czerwoną suknię, gdyż poczuła pierwsze zwiastuny zbliżającego się ataku migreny. Kolor czerwony sprawiał, że ataki te były silniejsze niż zazwyczaj, dlatego zwykle unikała go. Teraz miała na sobie turkusową, lekką sukienkę, ozdobioną złotą nitką. Na piersiach śpiewaczki spoczywał zielono–złoty wisiorek, jeden z ostatnich prezentów, jaki otrzymała od Raymonda Waltersa, zanim ten wybrał żonę i szczęście rodzinne zamiast szaleńczego romansu. — Mademoiselle — odezwał się Rudyard — musimy porozmawiać, pani i ja. Powinniśmy chyba wyjaśnić sobie parę spraw, aby nie doszło do nieporozumienia. — Nieporozumienia? — Mademoiselle popatrzyła najpierw na swoje zielone pantofle, a potem na twarz Rudyarda. Wyglądała na zdezorientowaną. Rudyard ujął ją pod rękę i poprowadził na półpiętro. — Wydaje mi się — powiedział — że mogła pani odnieść złe wrażenie… — Aha — westchnęła śpiewaczka. — Co pan przez to rozumie? — Zapytała mnie pani, czybym jej pomógł. I ja odparłem, że owszem, tak. — I nie zamierza mi pan już dłużej pomagać? — Nie o to chodzi. Bardzo pragnę pani pomóc. Boję się tylko, że trochę opacznie zrozumiała pani moje słowa. — Opacznie? Rudyard splótł dłonie, ale zaraz zdał sobie sprawę, że wygląda jak anglikański kapłan i opuścił je wzdłuż bioder. Jedna z nauczycielek w szkole mówiła o nim „wielebny Philips” ze względu na tę jego dziwaczną manierę. Szczerze mówiąc, jestem w takim samym kłopotliwym lżeniu jak pani — powiedział. — W związku z tym nie jestem pewien, czy potrafię być naprawdę pomocny. — Powiedział mi pan, że musiał pan zostawić w Anglii kogoś, kogo bardzo pan kochał. Ale takie było widocznie pańskie przeznaczenie. Nie możemy zapobiegać ani sprzeciwiać się losowi. Rudyard poprowadził mademoiselle Narron do okna. Odbite w szybie wizerunki utkwiły w nich tajemnicze spojrzenia niczym dwa wyniosłe duchy, magicznie wznoszące się w ciemności. Rudyard poczuł zapach perfum śpiewaczki. Bliskość jej ciała sprawiła, że onieśmielony nie wiedział, co powiedzieć. — Chyba oboje jesteśmy trochę oszołomieni — stwierdziła mademoiselle Narron. — Myślę, że powinniśmy nabrać pewności siebie w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Być może wtedy będziemy mogli nawzajem sobie pomóc, pan mnie i ja panu. — Sam nie wiem — mruknął Rudyard. Wyciągnął z paczki papierosa i zapalił go. Dym wypuścił kącikiem ust, aby nie popłynął w kierunku twarzy mademoiselle Narron. — Uważam, że najlepiej będzie, jeżeli nie będziemy już się więcej spotykali. Najlepiej dla nas obojga. Przez chwilę panowała cisza. — Widzi pani, jestem żonaty — odezwał się Rudyard. — No i co z tego? Oczywiście, że jest pan żonaty. Zauważyłam pańską obrączkę. Mam jednak nadzieję, że nie uważa pan małżeństwa za więzienie. — No, chyba nie… — Proszę więc przyjąć zaproszenie do mojej kajuty na kawę i drinka