Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Co my tu robimy? — zastanawiał się Souczek, patrząc dookoła siebie. To był normalny, skromnie umeblowany apartament, jakich pełno na średnich poziomach. A kobieta? Była po prostu żoną i matką. A więc o co, do cholery, chodzi Lehmannowi? Czego on tu szuka? Odpowiedź nadeszła chwilę później. Najpierw usłyszeli kroki w zewnętrznym korytarzu, a potem energiczne stukanie do drzwi i radosny okrzyk: — Kochanie! To ja! Jestem już w domu! Lehmann dał sygnał Souczekowi, by schował się w kuchni, a sam podszedł do drzwi, stanął z boku i nacisnął przycisk zamka. Rozległ się syk i do środka wszedł mężczyzna. Dokładnie w tej samej chwili Lehmann z wyciągniętym sztyletem wsunął się za jego plecy, odcinając mu drogę odwrotu. Był to wysoki, chudy jak szkielet mężczyzna z ciemnymi, krótko przystrzyżonymi włosami o sylwetce z grubsza przypominającej sylwetkę Lehmanna. — Becky? — zapytał, zaskoczony widokiem kobiety leżącej na łóżku, najwyraźniej pogrążonej w głębokim śnie. Następnie, zrozumiawszy nagle, że ktoś inny musiał otworzyć drzwi, odwrócił się raptownie. Souczek, obserwujący to wszystko z kuchni, dostrzegł w lustrze wiszącym po przeciwnej stronie pokoju przerażenie, które pojawiło się na twarzy tego człowieka; zobaczył także, jak Lehmann zerka na drugą kartkę, po czym wypuściwszy ją z ręki, zbliża się do swej drugiej ofiary, jakby chciał ją objąć. Chwilę później mężczyzna osunął się na podłogę, a z jego ust wydobył się jedynie cichy okrzyk zaskoczenia. Kiedy Souczek wszedł ponownie do pokoju, Lehmann klękał właśnie obok ciała. — Kto to jest? — Tam — odparł Lehmann, koncentrując się na tym, co właśnie robił. — Kartka na podłodze. Souczek podniósł kartkę. Był to wydruk komputerowy z kilkoma szczegółami dotyczącymi martwego mężczyzny. Thomas Henty. Hung Mao. Żonaty. Jedno dziecko. Trzydzieści lat. Technik. Souczek odwrócił się i zauważywszy, co robi albinos, skrzywił się z odrazy. Lehmann, używając wąskiego skalpela, wycinał ostrożnie oczy tego człowieka. W chwili, gdy Souczek spojrzał w tamtą stronę, przeciął właśnie nerw wzrokowy i delikatnie wsunął gałkę oczną do specjalnego, podobnego do rurki pojemnika, który wyciągnął z plecaka. Kiedy miękkie, galaretowate ciało wsunęło się do chłodnego wnętrza, rozległ się cichy syk, po czym wieczko z lekkim szczęknięciem wskoczyło na swoje miejsce. Kilka chwil później drugie oko dołączyło do pierwszego, leżącego już w wąskim pudełku. Oczy. On kradł oczy tego człowieka. — A co z dzieckiem? Lehmann pochylił się i spojrzał przez ramię na Souczeka. 250 251 — Zapomnij o dziecku. Już nie żyje. Oni wszyscy już nie żyją. Następnie, jakby w formie wyjaśnienia, wyjął z plecaka małe urządzenie — ładunek zapalający — i ustawiwszy zapalnik zegarowy na sześćdziesiąt sekund, ułożył je między dwoma ciałami leżącymi na łóżku. — Ruszajmy szybko — powiedział, idąc do drzwi. — Ma my w planie jeszcze jedną wizytę i tylko czterdzieści minut, aby tam się dostać. Jednakże Souczek zatrzymał się w progu i spojrzał za siebie. Widok martwej pary leżącej na łóżku i miękkie, ciche sapanie śpiącego dziecka poruszyły nim niespodziewanie głęboko. Przez krótką chwilę stał jak sparaliżowany, zastanawiając się, jakie to specjalne tortury przygotują dla niego demony piekieł, kiedy jego życie ponad Żółtymi Źródłami dobiegnie końca. Zadrżawszy lekko, odwrócił się i wybiegł śladem Lehmanna na korytarz. * * * Ostatniej nocy śniła znowu ten sam sen. Ponownie, jak kiedyś, stała samotnie na tym pochyłym, zdruzgotanym lądzie, uwięziona pod niskim, nieprzenikliwym niebem z ołowiu. Wokół panowała przygniatająca, głęboka ciemność, rozjaśniana od czasu do czasu nagłymi błyskami światła. Gwałtowna burza zdawała się rozszarpywać cały świat, rycząc i wrzeszcząc na nią głosem pierwotnego zła. Przedtem czuła tylko strach: skręcający wnętrzności strach, który sparaliżował ją i jakby przykuł do miejsca. Tym razem jednak to nie przerażenie wypełniało jej serce, ale podniecenie. Podniecenie i coś na kształt oczekiwania. Poniżej po stoku powoli wspinała się wieża. Jej drewniane, pajęcze kończyny, zginając się i rozprostowując, przybliżały ją do niej nieubłaganie, a z czarnej paszczy wydobywało się postękiwanie i sapanie. W świetle każdej nowej błyskawicy widziała, że monstrum jest coraz bliżej i łypiąc złowrogo swymi roztrzaskanymi, jakby szklistymi oczami, porusza poszczerbionymi, bezzębnymi szczękami, między którymi widać było stosy zmiażdżonych kości. Wieża podeszła bliżej, jeszcze bliżej, i kiedy jej smrodliwy 252 oddech dotarł do niej, na szczyt wzgórza, krzyknęła, a jej głos, czysty i wysoki, zagłuszył łoskot burzy. Nastąpiła chwila ciszy i całkowitego bezruchu, po czym — tak jak poprzednio — ziemia między nią a wieżą pękła i rozstąpiła się. Zadrżała, wiedząc, co nastąpi. Wiedząc, a jednocześnie bojąc się, że tym razem wszystko może potoczyć się inaczej