Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Naprzeciw niego, w drzwiach, stał chłopak. Wyglądał jak rażony piorunem, ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt i prawym ramieniem wskazującym ciągle to samo miejsce. Nie wymówił ani słowa nawet wtedy, gdy jego pan złajał go za wywołanie pożaru. Dopiero potężny policzek wyrwał go z transu. – Panie, widziałeś to?! Widziałeś?! – Co? – spytał Cezar ze strachem, nadal wstrząśnięty koszmarnym snem. Służący coś bełkotał. Teraz zdał sobie sprawę z tego, że ujrzał coś, co nie istnieje, choć wydawało się tak realne... Pożar rozprzestrzeniał się, był jak żywa istota, pożerająca wszystko na swojej drodze. – Mów! – zażądał Cezar, potrząsając służącym za ramiona. – To był... twój ojciec. Na krzyżu, w płomieniach! Prawdziwe płomienie i gęsty czarny dym zaalarmowały innych służących, którzy pobudzili resztę i wkrótce pożar został stłumiony. Jeszcze chwila, a strawiłby wszystko. Cezar wyszedł na zewnątrz. Słowa młodego służącego zmroziły mu serce. Ojciec w płomieniach, na krzyżu! I ten sen...! Takie widzenia nie pozostawiłyby nikogo obojętnym, może z wyjątkiem kogoś bardzo religijnego, kto zaufał Bogu. Ale Cezar się bał. Zastanawiał się, jakie ofiary powinien złożyć mściwemu, osądzającemu go Bogu, podobnemu do niego i jego czarnej duszy. Wszystko to na nic. Gromadzenie relikwii, włącznie z Całunem, nie wystarczało, by wstrzymać lub odwrócić upadek, nadciągający z oszałamiającą szybkością. A teraz te okropne wróżby: krew, krzyż w płomieniach, zmarli wołający o sprawiedliwość. Cezar spojrzał na księżyc, zawieszony wysoko nad horyzontem jak krąg zmarzniętego, zlodowaciałego śniegu. Czuł, że właśnie teraz popełnił największy ze wszystkich swoich grzechów, porywając dwójkę dzieci – potomków Świętej Krwi. Dzieci Chrystusa. A mimo to wierzył, że właśnie ten grzech oczyści go na zawsze i odnowi jego potęgę na ziemi. Wrócił do środka. Krętymi schodami zszedł do piwnic fortecy. Tam były lochy. W jednej z cel, największej i najciemniejszej, siedział tylko jeden więzień: młodzieniec, którego porwano. Opierał się plecami o mur, na rękach miał kajdany. Gruby łańcuch, zaczepiony u pułapu, opasywał tors więźnia. Kiedy podciągano łańcuch, chłopiec musiał stać. Wyglądał żałośnie. Niemal nie jadł, a jego ubranie było podarte i brudne. Ale milczał i się nie skarżył. Jego twarz mimo warstwy brudu wciąż wyrażała nieskończoną godność. Cezar chciał, żeby chłopak umarł z rozpaczy. Nie odważył się go zabić ani wydać rozkazu dokonania zbrodni. Mimo tylu morderstw, jakie miał na sumieniu. Ale to byłoby zbyt niebezpieczne świętokradztwo. W swojej chorej wyobraźni uważał, że zostawienie chłopca w celi, z kromką chleba i odrobiną wody, które podawał strażnik, dzień po dniu aż do końca, nie jest zbrodnią równie ciężką, jak przecięcie gardła czy powieszenie na łańcuchu. Cezar Borgia zaczynał popadać w szaleństwo. – Chłopcze! – zawołał do młodzieńca w niemal kompletnej ciemności celi. Chłopiec nie spał, ale był bardzo słaby. Powoli podniósł głowę i spojrzał, kto do niego mówi. Jego oczy wyrażały ból, ale nie nienawiść czy pogardę. Ta demonstracja siły woli i prawości wprawiła Cezara we wściekłość. Wolałby tysiąc razy nienawiść, pogardę czy nawet obrzydzenie. Chciał, żeby chłopak dał mu jakikolwiek powód do dalszego więzienia. Ale nie było najmniejszej szczeliny ani rysy, przez którą wsączyłaby się ulga do duszy Cezara. Z oczyma rozżarzonymi gniewem odwrócił się i opuścił celę. Na górze z całej siły walnął pięścią w skałę. Poranił sobie kostki tak, że polała się z nich krew. Oblizywał ją jak zwierzę. Jego myśli biegły gdzieś daleko. Ale tylko przez krótką chwilę. Zaraz wrócił do rzeczywistości. Przypomniał sobie siostrę chłopaka. Ona też była uwięziona, ale zupełnie inaczej. Zapragnął zobaczyć dziewczynę. Trzymał ją w wytwornej komnacie, najwytworniejszej w całej fortecy. Drzwi strzegła warta, a okno Cezar kazał zamurować w obawie, by dziewczyna w ataku melancholii nie próbowała rzucić się w przepaść. Nigdy nie podejrzewał, że tak będzie. Ale zwykle innych mierzy się własną miarką. Niebudzący zaufania nie ufa nikomu, złodziej za wszelką cenę strzeże swojego mienia, ukrywający coś jest wrażliwy na każde najsubtelniejsze spojrzenie. Wielkość i małość przypieczętowują nasze życie; nie da się ich ukryć ani pozą, ani maską, które ukrywają człowieka jedynie powierzchownie. W pomieszczeniu przylegającym do komnaty dziewczyny wywiercono w ścianie otwory. Sięgały aż do dużego fresku na ścianie i były ukryte w oczodołach konia. Cezar zdjął drewniane klapki i przypatrywał się dziewczynie leżącej w łóżku. Wydawało się, że panna śpi, ale wkrótce usłyszał szlochanie. Cierpiała i płakała w ciszy. Jak bardzo Cezar chciał, żeby ta dziewczyna mu się oddała. Tak bardzo pragnął ją posiąść! Była piękna. Więcej niż piękna. Jej twarz rozświetlał niezwykły blask. Jak łatwo byłoby ją zgwałcić... Ale, podobnie jak w wypadku chłopaka, Cezar bał się ostateczności. Musiał działać zgodnie z tradycją. Jeśli w ciągu kilku dni jej nie przekona, nakaże księdzu udzielić im ślubu. A wtedy, gdy dziewczyna będzie już własnością męża przed Bogiem, małżeństwo zostanie skonsumowane. Cóż za farsa. Taki był Cezar Borgia. Dla niego ceremonia miała zastąpić uczucie. Ale oczy Boga, obecnego w niebiosach, mogły jedynie spłynąć łzami. Cezar już był żonaty, od 1499 roku, z Carlotą de Albret, siostrą króla Nawarry. Kobietą, której nie kochał więcej niż swego konia, ani mniej, niż jakiegokolwiek żebraka w swoim majątku. 13. Północna Francja, 2004 Catalina jechała do Gisors. Właśnie straciła powrotny bilet do Madrytu, który miała zarezerwowany na ten dzień, na popołudniowy lot. Zadzwoniła już do redakcji, prosząc szefa o jeszcze jeden wolny dzień, piątek, tak żeby mogła wrócić do pracy dopiero w poniedziałek. Trudno go było przekonać; a wiedziała, że czeka ją jeszcze kolejna męcząca rozmowa z siostrą matki. Ciotka na pewno będzie chciała znać wszystkie szczegóły spotkania z adwokatami