Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Jedyne drzwi były drzwiami od szafy. Do pokoju wchodziło się przez uchylną klapę w podłodze, do której prowadziły toporne, strome, drewniane schody. Okna były okrągłe, jak tarcze strzelnicze, a czarne, dębowe belki stropowe, wydawały się niewiarygodnie stare. Nie ulegało wątpliwości, iż dom ten należał do Starego Świata. Myślałem wtedy, że wiem gdzie jestem, ale nie pamiętam, co wówczas wiedziałem. Z całą pewnością, miasto nie było Londynem. Odniosłem wrażenie jakbym znajdował się w niewielkim, portowym miasteczku. Moją uwagę przykuł niewielki przedmiot leżący na stole. Wydawało mi się, że wiem co należy z tym zrobić, gdyż wyjąłem z kieszeni latarkę - lub coś co ją przypominało - i kilkakrotnie, nerwowo sprawdziłem czy działa. Światło nie było białe, lecz fioletowe i bardziej niż prawdziwe światło przypominało radioaktywne bombardowanie. Pamiętam, że nie uważałem tego za zwykłą latarkę - gdyż faktycznie, takową miałem w drugiej kieszeni. Zmierzchało, a stare dachy i kominy na zewnątrz wyglądały bardzo dziwnie przez okrągłe szyby okien. Ostatecznie, zebrałem się na odwagę i oparłem niewielki przedmiot leżący na stole o książkę - po czym skierowałem nań promienie dziwnego, fioletowego światła. Promień latarki wydawał się teraz rozbity, przypominał bardziej rozproszone krople deszczu albo drobne grudki fioletowego gradu, niż jednostajny strumień światła. Kiedy drobiny padły na szklistą powierzchnię pośrodku dziwnego urządzenia, wydały cichy trzask, jak odgłos iskrzącego odkurzacza. Ciemna, szklista powierzchnia rozbłysła różowawą poświatą i pośrodku niej pojawił się nagle, niewyraźny zrazu, biały kształt. W chwilę potem zauważyłem, że nie byłem już w pokoju sam - i włożyłem promiennik na powrót do kieszeni. Nowo przybyły nie odezwał się jednak - gwoli ścisłości, przez cały czas trwania spektaklu, jaki w chwilę potem rozegrał się na moich oczach, nie usłyszałem żadnego, nawet najcichszego dźwięku. Wszystko było mroczną pantomimą, widzianą z oddali, jak przez mgłę, choć z drugiej strony zarówno nowo przybyły, jak i wszystkie inne postaci, które pojawiły się później, wydawały się duże i wyraźne. Miałem wrażenie, jak gdyby dzięki jakiejś nienormalnej geometrii znajdowały się jednocześnie tuż obok, a zarazem daleko ode mnie. Nowo przybyły był chudym, posępnym mężczyzną średniego wzrostu, odzianym w szatę duchownego kościoła anglikańskiego. Miał około trzydziestu lat, ziemistą, oliwkową cerę i dość przystojne rysy, ale nienaturalnie wysokie czoło. Jego czarne włosy były starannie przycięte i zaczesane. Był gładko ogolony, za wyjątkiem trójkątnej, gęstej, koziej bródki, a na nosie miał okulary ze stalowymi skrzydełkami, bez oprawek. Z wyglądu i budowy przypominał innych duchownych, jakich zdarzyło mi się widzieć, był jednak posępniejszy i sprawiał wrażenie inteligentniejszego; poza tym, było w nim coś subtelnie złowieszczego, co starał się starannie ukrywać. W obecnej chwili, zapaliwszy słabą naftową lampę, wyglądał na zdenerwowanego, i nim się zorientowałem zaczął wrzucać swoje księgi, traktujące o magii, do kominka, umieszczonego w ukośnie nachylonej ścianie od strony okna. Ogień zaczął łapczywie pożerać woluminy; różnokolorowe płomienie strzeliły w górę, a pomieszczenie wypełniło się niemożliwym do opisania, ohydnym fetorem, gdy pokryte dziwnymi hieroglifami stronice i stoczone przez robaki okładki poddały się niszczącemu żywiołowi. W tej samej chwili zorientowałem się, że w pokoju byli również inni, posępnie wyglądający ludzie w strojach duchownych. Jeden z nich miał na sobie szatę biskupią. Pomimo że niczego nie słyszałem, domyśliłem się, iż podejmowali ważką decyzję dotyczącą pierwszego z przybyłych. Sprawiali wrażenie jakby nienawidzili go i obawiali się zarazem, on zaś najwyraźniej podzielał ich uczucia. Jego oblicze przybrało jeszcze bardziej posępny wyraz, ale okazało się, że jego prawa ręka drżała, gdy usiłował chwycić się oparcia krzesła. Biskup wskazał na pustą półkę i kominek (płomienie przygasły pośród niemożliwych do rozpoznania zwęglonych szczątków), a jego twarz wyrażała niepohamowaną odrazę. Pierwszy przybyły uśmiechnął się kwaśno i wyciągnął lewą dłoń ku niewielkiemu przedmiotowi leżącemu na stole. Pozostali, bez wyjątku, wydawali się przerażeni. Procesja kleryków podeszła do uchylnej klapy w podłodze, i zaczęła schodzić po stromych schodach na parter