Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
– Ach, więc to twemu mistrzowi zawdzięczam cudowne kordiały, które pozwalają mi zasnąć w noce pełne wirujących gwiazd i umierających komet! Przekaz mu wdzięczność i ukłony. Zęby Asiego poczęły dzwonić ze strachu, choć przecież nic niepokojącego nie dało się odczytać w słowach starszego, krótko ostrzyżonego mężczyzny w czystej, białej tunice. – Żegnaj, panie. – Nie! – Żylasta ręka błyskawicznie zacisnęła się na przedramieniu anioła. Nieznajomy poderwał się z ławki ze zwinnością pantery. Wielkie, płonące źrenice patrzyły bez mrugnięcia w oczy anioła. Asi spróbował wyrwać rękę z uścisku, ale nie zdołał. Mężczyzna ściskał ramię skrzydlatego niby kleszcze. – On odszedł, wiesz, słodki aniołku? – wyszeptał świszczącym, niskim głosem. – Odszedł, a wy nic nie poczuliście. Ale ja tak. O, tak! Ja... spotkałem Go, rozmawiałem z Nim i zabiłem Go! Rozumiesz? Jestem naznaczony, jak każdy, kto Go spotkał, kto stanął na Jego drodze. Jako przyjaciel czy wróg, nieważne. On nie ma wrogów. Nie zna przeszkód. Nic Mu się nie oprze. Napiętnował mnie. Odcisnął... swoje... światło. Aż oślepłem, umarłem, wypaliłem się. I jestem tu. Sam, ale nie sam. Nigdy. Zostałem z Nim związany na wieczność. Wiesz, co to wieczność, aniołku? A teraz odszedł. Odsunął się od was. Zabrał swoich ulubieńców. Tak jak dziecko zabawki. Jak kobieta pachnidła, szminki i ozdoby. Są z Nim, tam. I nie ma ich, bo odszedł. Rozumiesz? Potrząsnął ramieniem anioła. Wystraszony Asi nie zdołał nic wyjąkać. Szaleniec patrzył na niego, ale rozszerzone, puste źrenice widziały odległe światy. – To było wygnanie. Niełaska – szeptał gorączkowo. – Ten upał, smród, krzyczący na każdym rogu prorocy. Wciąż o wieczności, gniewie, zbrodniczych postępkach. Nie rozumiałem ich. Gardziłem nimi. O, jakże pragnąłem wrócić do domu. Gniew, krew, zbrodnie, rozwichrzone brody, brudne, podarte szaty, cuchnące kozy na ulicach miast. Ulicach! Udeptanych klepiskach! I wciąż to samo. Zbrodnicze uczynki, kara. Tak jakby był wiecznie niezadowolony. On nie zna takich uczuć. Jest... światłem, które oślepia. Oślepił mnie i odszedł. Bo go zabiłem. Bo pozwoliłem zabić. Nic nie rozumiesz. Te krzyki, wrzaski, absurdalne argumenty. I upał. I pył. I muchy. A ja chciałem po prostu spokoju. Był dla mnie kolejnym szaleńcem. Innym, bo cichym. Żal mi Go było, ale tak się darli, wrzeszczeli, grozili. Zrozum, nie mogłem sobie pozwolić na zamieszki. A tam tliło się nieustanne zarzewie. Nie mogłem sobie pozwolić, aniołku, bo tak bardzo chciałem wrócić do domu. Gdybym ściągnął na siebie kolejną niełaskę, straciłbym szansę. Musiałem utrzymać spokój. Nie rozumiałem ich. Bezsensownych nakazów, zakazów, praktyk. Byli tacy bezkompromisowi. Zaciekli. Nienawidzili mnie, a ja nienawidziłem ich. Pragnąłem, żeby wytłukły ich pioruny z niebios, zalało morze, sam nie wiem. Czasem nawet nie widziałem w nich ludzi. Obce istoty, gorsze od barbarzyńców. Nie dało się z nimi porozumieć. Wszystko było źle! Te wieczne histerie! Absolut, mistycyzm i brudne łachmany. Pot, smród, lepianki z błota. Gnijąca na ulicach krew, z tych ich zarzynanych owiec. Czy wiesz, co znaczy żyć w kraju, gdzie oszczędza się wodę? Mógłbym się bezustannie kąpać. Zmywać ten upał, duchotę, zmęczenie. Tęskniłem. Chciałem znów ujrzeć ogromne, jaśniejące budynki, brukowane ulice, wodociągi, wille zaszyte wśród cichych ogrodów. Śnieg. Ośnieżone szczyty pod niebem ciemnym jak szafir. I dumną, ciągnącą się po horyzont linię akweduktu. Znak cywilizacji. Chciałem zobaczyć potęgę i majestat mojego miasta. Czytać książki. Dyskutować. Spierać się. Wynajdować argumenty. Żartować. Wymieniać plotki. O czym miałem z nimi rozmawiać? O absolucie? O baranach? Zrozum, musiałem wrócić. Z wygnania. Z więzienia. Za cenę jednego życia. To nie tak, jak myślisz. Wtedy życie było tanie. Nie skazałem Go przecież! Nie znalazłem winy. Skąd mogłem wiedzieć? Co robić? Wyprowadzać armię? Bić się? O jednego cichego, dziwnego szaleńca, którego mieli fantazję przestać lubić? Pragnąłem tylko spokoju! Zaśmiał się krótko, jakby szczekał czy szlochał. – Spokoju! Co za szaleństwo! Ale teraz zostawił i was. Zobacz, nie ma Go. Poszedł. Odsunął się. Możesz sprawdzić, przysięgam. Zabrał niewiastę, którą zwiecie Królową. I starców, patriarchów, wybranych, oślepionych jak ja. I świętych, którym odebrał wzrok i duszę jeszcze za ich życia. I niektórych z was. Cherubów, serafów, Książąt Sarim, eonów. Możesz ich szukać, lecz nie znajdziesz. I Jego możesz szukać. Próżny trud. Oddychał płytko, szybko. – Odszedł – powtórzył bezradnie. Nagle odskoczył, puścił ramię Asiego. – Mam brudne ręce – powiedział ze zdumieniem. – Brudne..