Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

I ręce, i szerokie kości wydawały stę Jeszcze bardziej olbrzymie niż dawniej; włosy przerzedziły się i takie same jak ongi proste wąsy nawisały mu na wargi. 'Te same dziwne oczy naiwnie patrzyły na wchodzącego. - Aa... Kostia! - zawołał poznając brata i w oczach jego zabłysła radość. W tejże jednak chwili obejrzał się na młodego człowieka i zrobił tak dobrze znany Konstantemu kurczowy ruch głową i szyją, jak gdyby krawat gu uwierał, i na jego wychudłej twarzy ukazał się zupełnie inny wyraz: dziki, bolesny i okrutny. - Pisałem przecie do ciebie i do Sergiusza, że was nie znam i znać nie chcę. Czego chcesz? Czego chcecie? l3ył całkiem nie taki, jakim gu sobie wyohrażal Konstanty, który myśląc o nim nie pamiętał najtrudniejszych i najprzykrzejszych cech jego charakteru, tak bardzo utrudniających wszelkie z nim obcowanie. Uprzytomnił sobie to wszystko teraz, gdy zobaczył jego twarz, a zwłaszcza owo kurczowe kręcenie głową. - Nic - odrzekł nieśmiało. - Przyjechałem po prostu, żeby cię zobaczyć. 8 ~ ~ 99 Nieśmiałość brata ułagodziła widocznie Mikołaja. Usta mu drgnęły. - Więc to tak?... - powiedział. - No, to wejdź i siadaj. Będziesz jadł kolację? Masza, przynieś trzy porcje. Nie, poczekaj... Czy wiesz, kto to jest?-zapytał brata wskazując młodzieńca w kazakinie. - To pan Kricki, mój przyjaciel jeszcze z Kijowa, bardzo niepospolity człowiek. Oczywiście, policja prześladuje go, ponieważ nie jest łajdakiem. I wedle swego zwyczaju obrzucił wzrokiem wszystkich obecnych w pokoju. Widząc, że kobieta stojąca we drzwiach zbiera się do wyjścia, krzyknął: "Zaczekaj, mówiłem ci przecież", i nieuntiejęttue, z dobrze Konstantemu znanym przeskakiwaniem z tematu na temat, począł oglądając się na wszystkich opowiadać mu historię Krickiego: jak go wypędzono zuniwersytetu za założenie stowarzyszenia pomocy ubogim studentom uraz szkół niedzielnych, jak później został nauczycielem w szkole ludowej i jak go stamtąd wydalono; lak go poi m sądzono za coś... - 1'an był na uniwersytecie kijowskim? - zapytał Konstanty Lewin Krickiego, aby przerwać kłopotliwe milczenie, które na chwilę zapadło. - Tak, na kijowskim - odburknął zasępiony Kricki. - A ta kobieta - przerwał mu Mikołaj Lewin wskazując na nią - to towarzyszka mego życia, Maria Nikołajewna. Wziąłem ją z domu publicznego. - I mówiąc to znowu zrobił gwałtowny ruch szyją. - Lecz kocham ją i szanuję, i wszystkich, którzy chcą mnie znać - dodał podnosząc głos i marszcząc brwi- bardzo proszę, żeby ją lubili i szanowali. Jest dla mnie jak żona, zupełnie jak żona... Teraz jttż wiesz, z kim masz do czynienia. A jeśli ci się zdaje, że tobie to przynosi ujmę, to fora ze dwom. I znów wzrok jego pytająco obiegł dokuta. - Nawet nie rozumiem, dlaczego by mi to miało przynosić ujmę... - W takim razie, Masza, każ podać trzy porcje, wódki i wina... Nie, zaczekaj... Nie, nie trzeba... Idź. XXV - Widzisz więc - ciągnął dalej targany nerwowym skurczem Mikołaj marszcząc z wysiłkiem czoło. Widać było, że nie może się zdecydować, co powiedzieć ani co zrobić. - Popatrz... - wskazał w kącie jakieś małe żelazne sztabki związane sznurkami. Widzisz to? To zaczątek nowego dzieła, do którego przystępujemy. A to dzieło - to stowarzyszenie wytwórcze... Konstanty prawie nie słuchał. Wpatrywał się w schorowaną, suchotniczą twarz brata i czuł coraz większą litość. Nie mógł się przymusić do słuchania tego, co mu brat opowiadał o stowarzyszeniu, bo widział, że jest to dla Mikołaja tylko kotwica zbawienia, stanowiąca ratunek przecł po~ardą dla samego siebie. A Mikołaj mówił dalej: - Wiesz, że kapitał ciemięży robotnika. Robotnicy, u nas chłopi, dźwigają cały ciężar pracy, a znajdują się w takich warunkach, że gdyby nie wiem jak harowali, nigdy nie będą mogli wydobyć się ze swego bydlęcego położenia. Wszystkie zyski z pracy zarobkowej, za które mogliby polepszyć swą dolę, pozwolić sobie na odpoczynek, a co za tym idzie, na kształcenie się, wszystkie nadwyżki zabierają kapitaliści. Obecny ustrój społeczny tak się ułożył, że im ciężej oni będą pracowali, tym bardziej będą się bogacili kupcy i właściciele ziemscy, oni zaś pozostaną zawsze bydłem roboczym. Trzeba zmienić ten porządek rzeczy - zakończył i pytająco spojrzał na brata. - Tak, naturalnie - odpowiedział Lewin przypatrując się rumieńcom, które wystąpiły na twarzy Mikołaja poniżej wystających kości policzkowych. - Zak#adamy więc spółdzielnię ślusarską, gdzie i wytwórczość, i zyski, a co najważniejsze, narzędzia pracy - wszystko będzie wspólną własnością. - A gdzie ją zakładacie? - zapytał Konstanty. - We wsi Wozdriemie, w guberni kazańskiej. - Ale dlaczego na wsi? Po wsiach, zdaje się, i tak jest dużo pracy. Na co wiosce spółdzielnia ślusarska? - A na to, że chłopi są obecnie takimi samymi niewolnikami, jakimi byli dawniej, i dlatego to właśnie tobie i Sergiuszowi Iwanyczowi jest niemiio, że ktoś chce ich z tego niewolnictwa wyzwolić - odparł Mikołaj Lewin, podrażniony sprzeciwem. Konstanty westchnął oglądając tymczasem pokój, ciemny i brudny. Westchnienie to zdało się jeszcze bardziej rozjątrzać Mikotaja. - Gnam ja te wasze, twoje i Sergiusza, arystokratyczne puglą ~ ~~ 101 dy. Wiem, że on całą siłę swego rozumu oddaje na usprawiedliwienie istniejącego zła. - Ależ nie, a zresztą, co tu ma do rzeczy Sergiusz? - z uśmiechem wtrącił Konstanty. - Sergiusz? A właśnie że ma! - wykrzyknął nagle Mikołaj Lewin na wspomnienie Sergiusza. - Właśnie on!... Zresztą, co tu gadać... Jedno tylko... I'o coś ty du mnie przyszedł? Gardzisz tym - pięknie, idźże więc sobie z Bogiem, idż! - krzyczał Mikołaj zrywając się z krzesła. - Idź, idź! - Ateż ja bynajmniej nie gardzę - nieśmiało perswadował Konstanty. - Przecież ci nawet nie przeczę. W tej chwili powróciła Maria Nikołajewna; Mikołaj obejrzał się na nią gniewnie. Podeszła śpiesznie do niego i coś mu zaczęła szeptać