Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Na szczęście odzywał się nadal głośno i niecierpliwie. Nering też go już usłyszał i szedł po właściwym tropie. Przez chwilę doznałem ogromnej ulgi, ale natychmiast potem wróciło dawne napięcie. W dodatku szaleńcze hamowanie rzuciło mnie na pasy bezpieczeństwa, zdawało mi się, że tracę przytomność, że krew płynie z ust, z nosa, z uszu. Udało mi się jednak jakoś przetrzymać zły czas. Zmieniałem co chwila pozycję fotela, żeby jak najbardziej osłabić wywołane przez hamowanie nieprawidłowości w krążeniu krwi. Ale to wszystko w istocie nie było ważne. Ważna była w tej chwili tylko jedna rzecz i sprawa: ratunek trzeciej, wciąż jeszcze milczącej kabiny. Póki nie znaleźliśmy tamtych dwóch, poty starałem się o tej trzeciej nie myśleć. Starałem się przemilczeć przed samym sobą najprostsze przecież pytanie: dlaczego się nie odzywa? Czy jest to tylko awaria radia, czy coś o wiele, wiele gorszego? Coś, czego nie da się już naprawić? Byliśmy bardzo blisko punktu, w którym Paweł II uchwycił obecność trzeciej kabiny. Szybkość — bliska zerowej. A więc wszystko szło jak należy. Mnie jednak biło serce i drżały ręce, jakbym po raz pierwszy w życiu znalazł się w przestrzeni. I było to po mnie widać. Paweł II syknął ze zdecydowaną złością: — Pozbieraj się wreszcie! Nie obchodziło mnie, czy ten szept poszedł w przestrzeń, czy nie. Po prostu Paweł II miał rację. Jeśli mieliśmy zwyciężyć w tej trzeciej, najtrudniejszej rozgrywce z losem, musiałem być spokojny i sprawny w każdej chwili naszego działania. Udało mi się nawet uśmiechnąć. — Dobra — powiedziałem. — Robi się, Pawle II. — Widzisz ją już na radarze? — Jeszcze nie. Paweł II zaśmiał się cicho: — Mam lepsze oczy niż ty. — Jest! — krzyknąłem. — Jest — szepnął Paweł II. — A teraz rozkazuj, co dalej? Miałem w zasadzie do wyboru dwa sposoby postępowania. Pierwszy był dość prosty i bezpieczny (przede wszystkim dla pilota). Należałoby tylko podejść tak blisko do owej milczącej kabiny, aby uległa sile przyciągania rakiety. I wtedy można by było spokojnie czekać na przybycie patrolu ratowniczego, dysponującego wszystkim, co można ofiarować człowiekowi zagubionemu w przestrzeni. Powstało jednak pytanie: czy mam prawo czekać? Być może, każda sekunda decyduje o życiu lub śmierci pasażera milczącej kabiny. Poza tym jeśli kabina jest częściowo choćby uszkodzona, zetknięcie z powierzchnią rakiety może uszkodzić ją jeszcze bardziej. Tak więc, choć niby miałem do wyboru aż dwa sposoby działania, wybrać mogłem tylko jeden: zatrzymać rakietę w odległości kilkudziesięciu metrów nad milczącą kabiną i wyjść do niej w przestrzeń. Wtedy, po osobistym sprawdzeniu stanu rzeczy, mógłbym doholować kabinę do wejścia rakiety i przetransportować rozbitka wprost do wnętrza mojej dobrej Iks–elki. Przekazałem decyzję Dowództwu. Została przyjęta. W chwilę potem Nering zameldował, że ma już drugą kabinę na holu i że wszystko jest w porządku. Ogarnęła mnie na moment ogromna radość. Przecież z trzech najbardziej zagrożonych ofiar katastrofy wydarliśmy niebezpieczeństwu już dwie. Ale owa radość wygasła niemal natychmiast. Bo dopiero teraz czekała mnie najtrudniejsza rozgrywka z przestrzenią. Należało doprowadzić walkę z nią do końca — i obronić też ową milczącą kabinę (jeśli było w niej coś jeszcze do ratowania). Byłem już gotów do wyjścia z rakiety, ale pozostawało nam jeszcze kilka sekund, nim XL–218 zatrzyma się w najwłaściwszej pozycji. Przeszła mi wtedy przez głowę nieoczekiwanie niespokojna myśl: czy aby niebezpieczeństwo meteorów mamy na pewno już za sobą? Czy też istnieje jeszcze możliwość zderzenia się z jakimś „drobiazgiem” kosmicznym? W takim wypadku byłoby po wszystkim — i żegnaj wtedy, drogi Pawle Kostalu! Skończyłby się twój księżycowy pech razem z twoim ziemskim życiem! W tym momencie Paweł II zatrzymał rakietę. Chciałem jeszcze usłyszeć jego głos, a także powiedzieć kilka słów, które powtórzyłby rodzicom i Lutkowi, gdyby coś złego teraz się stało. Powiedziałem sobie jednak: nie! Powiedziałem też sobie, że przestrzeń jest tym groźniejsza, im słabszy jest człowiek, który z nią walczy. Znajdowałem się już u wyjścia, uśmiechnąłem — się do przyjaciela. — Cześć, Pawełku II — rzekłem pewnym siebie głosem. — Wracaj szybko, stary — zabrzmiała cicha odpowiedź. Po dwóch sekundach znalazłem się w przestrzeni. Zjeżdżałem powoli na umocowanej do skafandra linie. Mimo wszystko bałem się. Ale nie o siebie