Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Pokazać się minutę, dwie, trzy, no! Trzy pożyteczne minuty. Rozumiecie: tak wyglądamy i tacy tu jesteśmy. Inaczej zaś przepadnie wszystko. No, więc chodźcie! Nie bójcie się! Aż się Mieniewskiemu głupio, aż nawet mdło zrobiło, gdy ujrzał, jak wyruszają w pochód. Łapanie, nawoływanie dzieci, matek czy ciotek, idą już, znów wracają, a coś tam znowu jeszcze na nowo zapomnieli, a tamci jeszcze wątpią, znowu się przekonują. - Lenora! - krzyknął Mieniewski utraciwszy ją z oczu. Wołał, chociaż nie o niej myślał. W tym tumulcie, garusie przypomniał sobie (a przypomnienie owo, dlatego może także, że wyruszali z izby podobnej do wiejskich kwater wojennych), jak to na wielkiej wojnie obrządzał swą baterię, alarmował. Z jakimże mu tu wojskiem przyszło działać na koniec! Szli w głąb ulicy Błotnej, przez twardą grudę, matki otoczone dziećmi. Lenora dreptała za swym Tadkiem, dumna, że doradziła wszystkim. I aż jej wstyd, że w tych nieszczęściach ludzkich tyle znalazła szczęścia. Kobiety młodsze wciąż tylko o bogactwach gadały, co je Komitet ma, lecz nie udziela. Starsze zaś przezorniejsze zaraz pieśń intonują. "Kto się w opiekę": z czystości serca i przez rozum, bo niech będzie policja, niech nie zechcą przepuścić, procesję zawsze puszczą. Ale cóż tam Lenorze to wszystko przy boku Tadka. Od rogu Błotnej ulicy, gdy mijali pod wielkim światłem Urzędu Górniczego, doliczyć się już wszystkich uczestników nie mogli. Przybrało się też sporo mężczyzn i biedy z wszelkich kątów miasta natrzęsionej. Magistrat położony był na ulicy Przemysłowej. Pierwszy jest Dom Ludowy, naprzeciw Rada, potem idzie magistrat. Wszystkich pięć okien magistratu na pierwszym piętrze w pełnym elektrycznym świetle... Teraz się tłum dostaje pod promienie tych okien, jakby z nocy w dzień rozjaśniony wypływali i znów w nocy ginęli. Teraz drzwi. Przed drzwiami się wstrzymywali, bo drzwi jak drzwi, rzecz zwykła, ale zarazem obca, wymaga już śmiałości. Co znaczy trochę śmiałości dla syna leadera Mieniewskiego?! Za drzwiami sień obszerna, nie ma chyba człowieka w Osadzie, by w swym życiu nie biegał ową sienią po nędzne "zapomogi". Jakby wiatr nagle począł tu wpychać ludzi. A znów dzieci, którędy?! A tu znów ci, co szli poodal kobiet, mężczyźni. Przed innymi, że więksi i silniejsi. Szum z tego powstał, łomotanie i zgiełk, tymczasem już zbiegają pachołcy magistraccy. Nie mówią nic, tylko zaraz do pięści. Powiedziano ze strony delegacji, jako iż wdowy chcą mówić z Komitetem dla ofiar katastrofy na "Erazmie"! Czterech było woźnych, ludzie tutejsi, znani w Osadzie każdemu. Ale gdy znany prywatnie człowiek zostanie woźnym?! Zostanie taką władzą?! Kto rządzi, ten zawsze chętnie bije! Cały przedsionek magistratu zapiszczał wielkim gwałtem. Nie był to męski krzyk, lecz jakby kto wiklinę targał, krzaki jakieś przegarniał: szum wysoki, piskliwy. Ogólne zawołanie wszystkich kobiet: - Niech matki idą pierwsze!!! Chciały się piąć po schodach, lecz woźni nie dawali. U szczytu schodów widać olejne drzwi. Dostać się do tych drzwi! Otwarły się znienacka, tłum kobiet jakby osiadł na dole w pobielanym przedsionku. Tam wysoko, w olejnych drzwiach stała panna Zuzanna Kostryniówna, zaczesana, błyszcząca, wystrojona jak z igły. Włosy nad czołem śklące, usta wymalowane tworzą serduszko istne. W sukience czarnej, pończoszki jedwabiste, pantofeleczki czarne z iskierkami na szpicach. Mrużyła oczy spozierając ku sieni. Kobiety, które były najbliżej, z rozpaczy, czy też jeszcze w postawę klasy robotniczej nie wciągnięte, czy może z troski samej, ujrzawszy tę osobę tak mocno wtartą w sprawy "Erazma", jęły z pierwszego rzutu wyciągać ramiona, z prośbą o zmiłowanie: że tu je woźni rozbijają, że z dziećmi przybyły, które są głodne, bose. Woźny stojący blisko przed ciżbą, znali go wszyscy, na imię było mu Piotr, nazwiskiem Derka, ugiął się nagle... Odrzuciło go i już przez niego naprzód, po schodach rozeschniętych skakał, po trzy, po cztery Tadeusz. Przed nim Buruś, skąd się tu wziął ten pies? Brudny, kudłaty Buruś. Tadeusz pędził w górę z wyciągniętymi naprzód rękoma. Co mu tam teraz dawne kanapkowe faramuszki! Stała przecież na górze ona właśnie, Zuzanna, łatwiej się porozumieć z nią niż z magistracką czy dyrektorską hołotą. Ba, kiedy gnał po schodach i to się jeszcze przymieszało pomocnie do wszystkiego, że byli kiedyś razem, że się raz pokochali. Gdy go Zuza ujrzała, złapała się za serce, jak aktorka na scenie. Nie miała czasu pomyśleć, że ten gest właśnie wyraził wszystko, co czuła w owej chwili. Gdy przebiegłszy już schody znalazł się był Tadeusz przed białymi drzwiami magistrackiej sali obrad, przemówił zadyszanym szeptem, lecz nie na "ty", broń Boże, ale grzecznie na "wy". - Rzecz jest prosta - chwycił Kostryniównę za ręce - decydują sekundy. Kobiety, górniczki, chcą tu wejść do was, poskarżyć się, coś dostać. Gadajcie z nimi, rozdajcie im, co macie. - Co to znaczy rozdajcie? - No rozdajcie! - krzyknął Tadeusz - przecież zdychają z głodu. Mrużyła oczy, niepewna odpowiedzi, zaskoczona spotkaniem, prawie radosna, a zarazem zgnębiona, nic nagle o sobie nie wiedząca. Tadeusz zaś, w porywie, czy z pośpiechu, czy też w poczuciu wspólnej poufałości, chwycił Zuzannę oburącz za ramiona. Wydało się to jej bezwstydnym, niemożliwym, ach, jakby ruchem tym zwierzał Tadeusz publicznie, co przeżyli we dwoje. Odwrócił się ku schodom, by uciszyć rosnący zgiełk, gdy spostrzegł, że mu się Kostryniówna wyrwała i że woła: - Woźni zostać na dole, nie wpuszczać!!! Komitet dziś nikogo nie przyjmuje! Zuza znikła, drzwi zawarły się z głuchym poszumem, Buruś odskoczył w tył, wielce przestraszony, w sieni zakotłowało. Kiedy woźnych odepchnięto, że cały tłum jedynym susem poskoczył już na górę, nie wiadomo. Tadeusz pierwszy! Pachołki magistrackie za nim, uwiesili się we dwóch, dwa ciężkie, karmne woły, nie wiedział nawet, kiedy ich poroztrącał, tylko mu guzik z suknem granatowym został w skrwawionej pięści