Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
– Nie jestem jeszcze gotowy – mówię. Tu jest bezpiecznie. Jestem w stanie przeżyć kanapki z rybą i linoleum na podłodze. Na zewnątrz nie będzie nikogo, kto zwróci mi uwagę, że pieprzę bzdury. Znów wszystko będzie mi uchodziło na sucho. – Jesteś gotowy – mówi Hayden. – Skąd to wiesz? – Bo kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, nie byłem przekonany, czy naprawdę jesteś alkoholikiem. Myślałem, że może tylko lubisz czasem zaszaleć. – Hayden mruży oczy. – Teraz mam już pewność, że jesteś. I to zaawansowanym. – To znaczy, że powinienem zostać. – „Czy to możliwe, żeby mi się pogorszyło?” – Przeciwnie – mówi Hayden i unosi w górę piłeczkę, jakby wznosił toast. – To znaczy, mój drogi chłopcze, że jesteś teraz bardziej prawdziwy. część II PROSZĘ PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO LĄDOWANIA. Nie jestem przygotowany na widok, jaki zastaję po powrocie do domu. Oczywiście widziałem to już przedtem, nawet z tym mieszkałem, ale pierwszy raz mam okazję spojrzeć na to z perspektywy czterech tygodni trzeźwości. Po całym mieszkaniu walają się puste butelki po whisky. Są ich setki. Zajmują każdą wolną powierzchnię. Stoją na blacie w kuchni, na lodówce. Także pod stołem, który służy mi jako biurko. Tam jest ich kilkadziesiąt, został tylko kawałeczek miejsca na nogi. Pod ścianą, na całej długości, ciągnie się rząd głęboki na siedem butelek. Mam wrażenie, że jest ich więcej, niż było, chyba się rozmnożyły pod moją nieobecność. Powietrze jest stęchłe i wilgotne. I wtedy je spostrzegam – krążące nad butelkami muszki owocówki. W okolicy zlewu tworzą ciemne chmury pod sufitem, a martwe osobniki pokrywają wszystko niczym kurz. Wszędzie leżą porozrzucane ciuchy – na podłodze, fotelach, kanapie i łóżku. To wygląda jak mieszkanie szaleńca, a nie faceta, który robi reklamy dla telewizji. Na kuchence stoi pełna butelka whisky Dewar’s. Ciśnie się na usta tylko jedno słowo: chlew. Wnętrze w stylu nieodbiegającym od tego, do czego przywykłem, dorastając w domu obłąkanego psychiatry. Świeżo nawrócony w ośrodku, zanoszę whisky do łazienki. Oglądam butelkę pod światło. Czyż nie jest piękna? Owszem, śliczna. Odkręcam zakrętkę i wylewam zawartość do muszli. Dwukrotnie spuszczam wodę. Dlaczego aż dwa razy? Odpowiedź jest oczywista: ponieważ tak naprawdę w ogóle siebie nie znam. Nie mam pewności, że nie rzuciłbym się i nie próbował wychłeptać tej whisky prosto z kibla, jak pies. Mam dwie możliwości. Mogę usiąść i się rozpłakać, co jest moim pierwszym odruchem, albo wziąć się w garść i posprzątać ten pieprzony burdel, co wydaje się tak mało prawdopodobne jak wygrana na loterii. Ale to właśnie robię. Zaczynam sprzątać. Przerywam tylko po to, żeby odsłuchać wiadomości na sekretarce. Pierwsza jest od Jima. „Cześć, stary! Z tym odwykiem to żartowałeś, co?” W tle słychać głośną muzykę i gwar rozmów, z czego wnoszę, że dzwoni z baru. Naciskam przycisk i przechodzę do następnej. „Augusten? Tu Greer. Chciałam tylko zostawić dla ciebie wiadomość, jak już będziesz w domu”. Mówi, jakby czytała z kartki, którą przygotowała wcześniej. Jestem pewien, że tak właśnie było. Cała ona. Kiedyś podejrzałem, jak skanowała swoje zdjęcie z prawa jazdy i dwadzieścia wycinków z gazet, przedstawiających różne fryzury. Później w Photoshopie dopasowywała kolejno każdą z nich do swojej twarzy. To było wtedy, gdy nie mogła się zdecydować, czy ładnie jej w grzywce i czy powinna sobie zrobić pasemka. „Cóż, witaj w domu. Ale banał, co? – Wymuszony śmiech. – Ale mam nadzieję, że wszystko poszło dobrze i czujesz się lepiej. Nie pamiętam, kiedy mówiłeś, że wracasz do pracy, więc zadzwoń do mnie i daj znać, dobra? To tyle. Cześć! Pa!” Później jest wiadomość z wypożyczalni kaset, że jestem im winien osiemdziesiąt dolarów za przetrzymanie „Płonącego wieżowca”, a potem znów od Jima, który tym razem brzmi, jakby miał kaca i depresję. „Kurde, stary, ty chyba naprawdę poszedłeś na odwyk. Mam potwornego kaca. Pamiętam tylko, że popijałem drinki piwem. Słuchaj, może byś mi zdradził, czego cię tam nauczyli, co? Muszę na jakiś przystopować... Odsłuchuję pozostałe wiadomości. Ostatnia jest od Pigheada. „Cześć, Fuckhead. Jest piątek, a wiem, że miałeś dzisiaj wrócić. Może byś wpadł na kolację? Co powiesz, żebym twoją nową, trzeźwą drogę życia uczcił smażoną wątróbką z cebulką?” Pod koniec wiadomości dopada go atak czkawki. Zapełniam butelkami dwadzieścia siedem ogromnych worków na śmieci. Zajmuje mi to ponad siedem godzin, a kiedy wreszcie kończę, jestem cały mokry, ale szczęśliwy. Jadę do supermarketu, kupuję jedenaście świec zapachowych i zapalam je wszystkie naraz, żeby odkazić mieszkanie. Po czterdziestu minutach cały dom wypełnia się sztucznym aromatem sosny. Teraz jest najlepsza pora, aby się udać na mityng AA. Wykręcam numer informacji telefonicznej. – Jaka dzielnica? – Manhattan – odpowiadam i już się boję, co powiem dalej. – Instytucja czy osoba prywatna? Przełykam ślinę i staram się pamiętać, że rozmawiam z obcą osobą przez wiązkę światłowodu. – Ee... proszę o numer wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Spodziewam się, że odłoży słuchawkę albo jeszcze gorzej, każe mi powtórzyć. „Przepraszam, nie dosłyszałam. Czego Anonimowych?” Ale pani podaje mi numer, a ja od razu dzwonię. – Dzień dobry. Właśnie zakończyłem terapię w ośrodku odwykowym i nie bardzo się orientuję, gdzie w mieście mógłbym chodzić na mityngi. Facet po drugiej stronie słuchawki jest tak uprzejmy i sympatyczny, jakby był sprzedawcą w ekskluzywnym butiku. Pewnie ma na sobie jasne spodnie z materiału i pachnie latem. – W jakiej części miasta pan mieszka? – Okolice Dziesiątej i Piątej. – O, fajna dzielnica – mówi i od razu wymienia siedem różnych klubów AA. Okazuje się, że Nowy Jork to idealne miejsce dla alkoholika. Nie tylko dlatego, że jest gdzie się napić, ale także dlatego, że jest gdzie przestać pić. Dziesiątki klubów do wyboru. Jesteś karłem? Są specjalne mityngi dla was. Tu, na Manhattanie. A może karłem-albinosem? Transseksualnym karłem-albinosem należącym do stowarzyszenia pedofilów? Proszę bardzo, mamy też coś dla ciebie. A więc nie mam wymówki. Wśród wymienionych klubów jest jeden, który się mieści przy Peny Street. Wspominał mi o nim Doktor Valium. Najbliższe spotkanie jest o ósmej, postanawiam więc pójść właśnie tam. To zaledwie dziesięć minut drogi ode mnie, ale wychodzę od razu. Lepiej połazić po mieście, niż siedzieć w domu. Docieram na miejsce po niecałych siedmiu minutach. Za szybko szedłem. Ponieważ została mi jeszcze godzina, a pięć minut stąd mieszka Pighead, postanawiam go odwiedzić. Portier wita mnie z przesadnym entuzjazmem, dlatego natychmiast robię się podejrzliwy. – Jak się pan miewa, panie Augustenie? – mówi. – Dawno pana nie widziałem