Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Justka na samo wspomnienie takiego szczęścia obawiała się szaleństwa. Całowała Martę po rękach i kolanach. — A! weźcie mnie! weźcie do siebie! Staruszek i panna Marta wydawali się jej po innych ludziach aniołami. — Sama się w to nie wdawaj — dodała w końcu Marta — ja pogadam i postaram się, aby to doszło do skutku. Stanąwszy przede drzwiami Franaszkowej, znaleźli ją samą, w progu, z rękami na bokach, czerwoną, nadąsaną, widocznie oczekującą na nieszczęśliwą swą ofiarę. Zdziwienie było ogromne, gdy zobaczyła ją wysiadającą z doróżki, w towarzystwie poważnej i dostatnio ubranej kobiety. Panna Marta, wytrawna i doświadczona, umiała sobie z ludźmi dać radę; nim Franaszkowa przemówiła, rozpoczęła sama opowiadanie i tłómaczenie. Choć kwaśna i nachmurzona, nie miała na to co odpowiedzieć jejmość, — i rada nie rada — gdy Justka z koszykiem biegła do kuchni, wprowadziła do mieszkania przybyłą p. Martę. Strwożona jeszcze Justka, nieśmiąc wejść do pokoju, pozostała w kuchni i nie słyszała co z sobą mówiły. Uważała tylko, że potem, odprowadzając jąp. Martę, Franaszkowa była z wielkiem dla niej uszanowaniem. Justka przybliżyła się, aby ją pożegnać; a ona, całując w głowę, szepnęła do ucha: — Ja tu wkrótce powrócę. Po wyjeździe p, Marty, nie myśląc o łajaniu i wyrzutach. Franaszkowa kazała sobie opowiedzieć przygodę całą w Saskim Ogrodzie, opisać starego, powtórzyć jego wyrazy — i ruszała ciągle ramionami. Wkrótce potem przyszedł do domu na spóźniony obiad sam Franaszek i temu trzeba było znowu opowiadać, opisywać, powtarzać tożsamo. Franaszkowa wygadała się głośno z tem, że stary ów pan chce niby Justkę wziąć na swą opiekę, dodając z przekąsem: że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, że juści jej tu u nich źle nie było i głodem nie marła. Widać było, że nie radzi się jej teraz pozbywali, lecz myśleli o wyciągnieniu z tego jakiejś korzyści dla siebie, że ją oddadzą. Przez dni parę p. Marta się nie zgłaszała i już Justka wątpić zaczęła, ażeby się piękne obietnice ziściły, gdy po południu zajechała dorożka, przy- jechała Marta i po półgodzinnej rozmowie z Franaszkową kazano się Justce wybierać. Dziewczę z sercem wdzięcznem pośpieszyło pozbierać gałganki, podziękowało obojgu Franaszkom — i — p. Marta zabrała ją z sobą. Miała słabość p. Franaszkowa potem powtarzać: że się Justce poszczęściło, spotkał ją bowiem los, jakiego się nigdy spodziewać nie mogła. Staruszek ów był osierocony i bez rodziny, stęskniony zatem, ażeby się do kogoś mógł przywiązać. Traf zrządził, że ta Justka, która tak w porę podbiegła mu na pomoc, przypominała twarzyczką i rysami ostatnią wnuczkę straconą. Dwie razem okoliczności mówiły za sierotą: to jej podobieństwo i rzucenie się do staruszka w chwili, gdy potrzebował pomocy. Stary pan baron Raun, obywatel z Inflant, wskutek poniesionych strat i cierpień, podrażniony niemi, stał się. niemal zabobonnym. Wyobrażał więc sobie, iż był w tem palec Opatrzności, która mu umyślnie sierotę nastręczyła, aby dać jakąś pociechę. Od pierwszej chwili powiedział sobie, że powinien był zająć się jej losem. Poczciwa stara sługa, Marta, widząc go oddawna tak w nie uleczonym pogrążonego smutku, że go nawet na chwilę nic rozerwać nie mogło, chwyciła się tej myśli, poczęła do spełnienia jej zachęcać, i tak Justka znalazła nagle, nietylko opiekuna, ale przyszłość najświetniejszą, otwartą przed sobą. Od wstąpienia na próg domu barona Rauna, nakarmiona, upieszczona, stała się przedmiotem troskliwości jego i panny Marty. Niczem się tu nie zajmowano, tylko nią. O użyciu jej do robót, do posług, mowy nawet nie było. Ponieważ miała chęć do nauki, baron zaraz zajął się wyszukaniem nauczycielki. Marta tymczasem od stóp do głów musiała ją nanowo oporządzać, gdyż od Franaszków przyniosła tylko strzępki i łachmany. Szczęście takie po długich latach utrapień i nędzy, zaprawdę mogło nawet daleko dojrzalszą głowę i umysł niemal do szaleństwa upoić. Któż z nas nie powiada sobie, że zasłużył na to, co mu szczęśliwego los zsyła? Nigdy do winy się nie przyznajemy, lecz do nagrody zawsze rościmy sobie prawa. Justka mogła powiedzieć w duchu, iż Pan Bóg ją szczególniej umiłował, bo też była tego warta, mogła się wbić w pychę i zarozumiałość... Jak się to stało, że jej pieszczoty starego barona nie popsuły? trudno wytłómaczyć; była może Justka. nadto długo uciśnioną i przybitą, ażeby nawet zaufać, iż to szczęście potrwa. Utkwiły w niej przepowiednie Franaszkowej o pstrym koniu i przebąkiwania, że kaprysy pańskie niedługo trwają, że, jak dziś ją pieszczą i głaszcząc, tak jutro mogą wypchnąć na ulicę. Justka wistocie więcej obawy miała niż zaufania w przyszłości — ale robiła z siebie co tylko mogła, aby staremu baronowi, p. Marcie przypodobać się, być powolną, myśli ich odgadywać. Pierwsze dni dla starego barona szczególniej były jakby odżywieniem i powrotem do dawno zapomnianego stanu, od dosyć długiego już czasu osamotniony, chory, nie miał się czem zająć, męczył się, nudził, ciążyło mu życie. Nagle ta sierotka, której los wziął na siebie, myśli jego zwróciła w innym kierunku