Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Ja sam zjawię się chyba przed tobą, ojcze chrzestny, odziany w płaszcz posłańca z jednej ze sztuk twojego Racine’a - wybacz, że piszę „twojego”, ale zawsze tak go będę nazywał. A może powinienem jednak trzymać się Greków? Nie ma wątpliwości, że to teatralna sztuka, ale jaka: farsa czy tragedia? Czyż wielkość tragedii nie zależy od wielkości protagonisty? Musi być największy z wielkich, aby jego upadek wywarł odpowiednio duże wrażenie. A więc chyba jednak farsa, gdyż człowiek ów przypomina klauna, jego upadek natomiast jest upadkiem społecznym. Śmierć nie ma tu nic do rzeczy. Biedak nie wyłupi sobie oczu ani nie będzie prześladowany przez furie, nie popełnił też żadnej zbrodni ani nie złamał prawa - chyba że nasz okrutny tyran trzyma jeszcze coś w zanadrzu. Pozbywszy się listu wyszedłem na rufę, by zaczerpnąć świeżego powietrza, potem zaś wspiąłem się na mostek, ale zamiast kapitana Andersona zastałem tam Deverela stojącego na wachcie w towarzystwie wiekowego aspiranta, pana Daviesa. W blasku dnia wygląda on na jeszcze starszego, niż jest w istocie. Pozdrowiłem Deverela, po czym wróciłem na rufę, by zamienić kilka słów z panem Prettimanem, który z szaleńczym uporem przechadza się tam z fuzją na ramieniu. (Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że człowiek ten nie stanowi żadnego zagrożenia dla racji stanu, gdyż jest całkowicie niemożliwe, aby ktokolwiek traktował go poważnie. Mimo to uważam za swój obowiązek mieć go przez cały czas na oku). On jednak nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, spoglądając w kierunku śródokręcia. Zaintrygowany, skierowałem wzrok w tę samą stronę. Jakież było moje zdumienie, kiedy ujrzałem pana Colleya zmierzającego w kierunku dziobowej części statku, zajmowanej przez pospólstwo! Bardziej chyba niż fakt, że pastor bez wahania przekroczył białą linię wyznaczającą granicę między dwoma światami, zaskoczył mnie jego strój, stanowiący istne delirium kościelnej elegancji! Komża, sutanna, peruka oraz biret wyglądały wręcz idiotycznie w padających niemal pionowo promieniach słońca. Pan Colley kroczył powoli i dostojnie, jakby był w katedrze. Na jego widok ludzie wylegujący się na pokładzie zrywali się na równe nogi. Niebawem zniknął pod forkasztelem. A więc tego dotyczyła rozmowa z Summersem! Najwidoczniej załoga otrzymała przydział rumu - istotnie, nie tak dawno do moich uszu dotarły dźwięki kobzy oraz wesołe pokrzykiwania. Statek sunął przed siebie po gładkim morzu, powietrze było gorące, marynarze zaś oddawali się błogiemu lenistwu albo, jak powiada Summers: „wykonywali drobne naprawy”. Dość długo stałem nieruchomo przy barierce na skraju pokładu rufowego, nie zwracając najmniejszej uwagi na tyradę pana Prettimana dotyczącą „ohydnego przepychu barbarzyńskich ornamentów”, gdyż niecierpliwie czekałem na ponowne pojawienie się pastora. Przecież niemożliwe, żeby zamierzał odprawić całe nabożeństwo! Muszę jednak przyznać, że pan Colley kroczący niczym w procesji wyglądał tak dostojnie, iż wypadało tylko żałować, że nie towarzyszą mu śpiew chóru, salwy armatnie, albo przynajmniej jakiś wiejski dziekan! - nie tylko mnie rozbawił, ale także nieco mi zaimponował. Bez trudu pojąłem, na czym polegał jego błąd: starając się nadrobić brak wrodzonego autorytetu nieco przeszarżował, podkreślając godność swego powołania. Obecnie, jako uosobienie Kościoła Tryumfującego (a może raczej Wojującego?) ruszył do ataku na niższe warstwy społeczeństwa. Nagle uświadomiłem sobie, iż oto widzę sprowadzony do najmniejszych rozmiarów, alegoryczny obraz przedstawiający dwie siły. Pozwoliły one angielskiemu - a może nawet brytyjskiemu - społeczeństwu osiągnąć stan doskonałości: przede mną był Kościół, za mną natomiast zamknięty w swojej kabinie kapitan Anderson, wyobrażający Państwo. Który bicz okaże się bardziej skuteczny? Czy ten materialny, z kilkoma rzemieniami obciążonymi ołowianymi kulkami, który pozostawał w dyspozycji kapitana - choć nie zauważyłem, żeby kiedykolwiek kazał go użyć - czy też ten spekulatywny, będący jedynie platońską ideą bicza, to znaczy lęk przed ogniem piekielnym? Sądząc po niedawnym zachowaniu pana Colleya nie miałem najmniejszej wątpliwości, że ze strony załogi spotkała go jakaś obraza, wszystko jedno, autentyczna czy wyimaginowana. Nie powinno więc mnie dziwić, gdyby teraz z forkasztelu dobiegły żałosne zawodzenia lub przeraźliwe wrzaski