Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Gdy się po kilku krokach obejrzała, laguna, wybrzeże, czółno, ludzie, których przed chwilą opuściła, stali się już niewidzialni. Szła samotnie — niosąc w górze jaśniejącą pochodnię — po ziemi, która była niemym cieniem, usuwającym jej się spod nóg. Wreszcie dosięgła pewniejszego gruntu, a ciemna, długa palisada, nie tknięta jeszcze światłem pochodni, wydała jej się olbrzymia i przerażająca. Pani Travers czuła, że ze wzruszenia gotowa jest paść na ziemię. Ale szła ciągle naprzód. — Trochę bardziej na lewo — krzyknął silny głos. Zatargał każdym włóknem jej ciała, pobudzając ją jak zew trąby, pobiegł w dal, napełnił cały przestwór. Pani Travers stała przez chwilę nieruchomo, potem odrzuciła daleko płonącą pochodnię i pobiegła na oślep z wyciągniętymi rękoma ku potężnemu głosowi Lin—garda zostawiając za sobą światło palące się z trzaskiem. Potknęła się i nie przewróciła tylko dlatego, że ręce jej się oparły o grubo ciosane pale. Ostrokół wznosił się wysoko nad jej głową; przypadła do niego z rozpostartymi ramionami, cisnąc się całym ciałem do chropowatej powierzchni tej olbrzymiej, nieprzebytej palisady. Słyszała przez nią ciche głosy i jakieś ciężkie uderzenia; za każdym z nich czuła pod nogami lekką wibrację gruntu. Obejrzała się lękliwie; zobaczyła w ciemności tylko gasnący żar odrzuconej pochodni i ciemne lśnienie laguny, bramujące matowy mrok wybrzeża. Wytężone źrenice Edyty zdawały się rozróżniać w ciemnościach jakieś tajemnicze ruchy; owładnęło nią nieodparte przerażenie, dygącąca męka trwogi. Czy przybije ją szerokie ostrze do ściany?… do tej wysokiej, niewzruszonej, drewniane] ściany, do której się cisnęła rozpaczliwie, jakby się mogła spodziewać, że przedostanie się przez nią samą siłą swego przerażenia? Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje; w rzeczywistości zaś stała trochę na lewo od głównych wrót i prawie dokładnie pod jedną ze strzelnic ostrokołu. Niezmierna jej trwoga przeszła w odrętwienie. Przestała słyszeć, widzieć, nawet czuć kontakt powierzchni, do której przywarło jej ciało. Głos Lingarda, rozlegający się gdzieś w niebie nad jej głową, kierował nią — wyraźny, bardzo bliski, pełen niepokoju. — Niech się pani nisko pochyli. Jeszcze niżej. Zastygła krew w jej ciele jęła leniwie pulsować. Pani Travers schyliła się nisko — jeszcze niżej — tak nisko, że musiała uklęknąć, i wówczas poczuła słaby zapach drzewnego dymu zmieszany z niewyraźnym szmerem niespokojnych głosów. Słyszała je przez otwór nie wyższy od swej klęczącej postaci i nie szerszy od dwóch kołów. Lingard mówił: — Nie mogłem ich nakłonić, aby odsunęli rygle u wrót. Pani Travers nie była w stanie przemówić ani słowa. — Czy pani tam jest? — spytał niespokojnie Lingard, tak blisko, że zdawała się czuć jego oddech na twarzy. To przywróciło jej życie; zrozumiała na koniec, co ma zrobić. Przesunęła głowę i ramiona przez otwór; ktoś chwycił ją porywczo pod pachy i pociągnął z nieodpartą siłą tak, że szarfa, zaczepiona frędzlą o nierówne pale, została zdarta z jej głowy. Ten sam gwałtowny chwyt podniósł ją i postawił na nogi bez żadnego z jej strony wysiłku. Zdawała sobie sprawę, iż Lingard usiłuje coś powiedzieć, ale bełkotał tak niewyraźnie, przejęty zdumieniem i rozkoszą, że dosłyszała tylko słowa: „Pani… pani…”, powtarzane w uniesieniu. Nie puścił jej; jego wybawczy, nieodparty chwyt zmienił się w ciasny, miażdżący uścisk, w gwałtowne zawładnięcie nią przez jakąś wcieloną moc, która zerwała pęta, nie dając się już opanować. Jak przed chwilą potężny głos Lingarda, tak teraz jego wielka siła zdawała się wypełniać przestrzeń swą przemożną, niezaprzeczoną władczością. Za każdym razem gdy pani Travers chciała bezwiednie oprzeć się jej potędze, siła odpowiadała potwierdzając swą dziką wolę, swą porywającą moc. Edyta poczuła kilkakrotnie, że traci grunt pod nogami; przejęło ją uczucie bezsilności bez lęku, tryumfu bez uniesienia. Stało się, co było nieuniknione. Przewidziała to — a teraz wśród mroku ten człowiek, którego ramionom usiłowała się oprzeć, pozostał dla jej oczu — dla jej przymkniętych oczu — cieniem na tle czerwonego blasku ognisk. Nagle mignęło jej przez myśl: „Zgniecie mnie na śmierć, wcale o tym nie wiedząc.” Był jak jakaś ślepa moc. Edyta zamknęła oczy. Głowa je] przechyliła się w tył. Bynajmniej nie instynktownie, lecz ze świadomą rezygnacją i jakby w poczuciu sprawiedliwości, poddała się jego ramionom. Miało to taki skutek, jakby nagle przebiła mu serce. Puścił ją tak raptownie i zupełnie, że byłaby padła na ziemię, gdyby nie zdążyła go chwycić za ramię. Zdawał się być na to przygotowany; przez chwilę zawisła całym ciężarem na jego nieugiętym ramieniu, które nawet nie drgnęło. Pani Travers słyszała za sobą ciężki łomot uderzeń w drzewo, niewyraźne szepty i poruszenia. Jakiś głos rzekł nagle: „Gotowe” — z takim naciskiem, że choć nie mogła oczywiście tego zrozumieć, sam dźwięk pomógł jej do odzyskania władzy nad sobą; a gdy Lingard zapytał prawie szeptem: „Dlaczego pani nic nie mówi?”, odpowiedziała natychmiast: „Muszę zaczerpnąć tchu.” Wokoło nich ustały wszystkie dźwięki. Ludzie zabili znów otwór w palisadzie, przez który Lingard porwał Edytę w chwili zapomnienia — i zastawił ją bez tchu, lecz nieugiętą. Jakby wypełniwszy jakiś nieodparty nakaz, Edyta poczuła, że ogarnia ja wewnętrzna pogoda, spokój nie zmącony żadną myślą; trzymała się wciąż ramienia, które ani drgnęło — jak ramię z żelaza — a jednocześnie szukała ukradkiem po ziemi sandała, co spadł jej z nogi. O tak, nie ulegało wątpliwości — dała się porwać z ziemi bez wstydu i bez żalu