Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Tym razem nie mając zamiaru powtórnie wpaść w tę samą pułap- kę, zamiast dźgać Japończyka, odwrócił karabin i z całej siły rąbnął go kolbą w twarz, miażdżąc ją. Stojąc na rozkraczonych nogach, by spodnie mu nie opadły, walił raz po raz kolbą, aż cała twarz i więk- sza część głowy Japończyka zmieszała się z błotnistą ziemią. Wtedy odrzucił karabin, opadł na czworaki i zaczął wymiotować. Bead nie stracił przytomności, natomiast całkowicie utracił po- czucie czasu Kiedy przyszedł do siebie, wciąż klęcząc na czworakach i dysząc, potrząsnął zwieszoną głową, otworzył oczy i stwierdził, że jego lewa dłoń spoczywa po przyjacielsku na nieruchomym, musz- tardowobrunatnyn kolanie Japończyka. Bead cofnął ją czym prędzej, jak gdyby odkrył, że dotyka - rozpalonego pieca. Miał jakieś mgliste uczucie, że jeśli nie spojrzy na trupa człowieka, którego zabił, ani go nie dotknie, nie będzie za to odpowiedzialny. Z tą myślą odczołgał się, osłabiony, między drzewa oddychając z długim bolesnym jękiem. W lesie było bardzo cicho. Bead nie przypominał sobie, żeby kie- dykolwiek słyszał taką ciszę. A potem usłyszał nikłe głosy, przenika- jące w ogrom tej ciszy, głosy amerykańskie, i zwykły zgrzyt łopat- ki o kamień. Wydawało się niepodobieństwem, żeby mogli być tak blisko. Rozdygotany dźwignął się na nogi przytrzymując spodnie. Wy- dawało się także niepodobieństwem, żeby mógł jeszcze kiedykolwiek usłyszeć odgłos tak zwyczajny, jak to zgrzytnięcie łopatki. Wiedział, że musi wrócić do linii amerykańskich. Ale najpierw musiał jakoś doprowadzić się do porządku. Był cały uwalany. Nie miał ochoty do- kończyć wypróżnienia. Przede wszystkim musiał wrócić do zabitego po swoją rolkę pa- pieru. Wzdrygał się przed tym, ale nie było innej rady. Najbardziej nękały go kalesony i uwalane siedzenie. Miał wrodzony wstręt do tego, ale był także przerażony, iż ktoś może pomyśleć, że sfajdał się w spodnie ze strachu. Zużył prawie całą rolkę papieru, a w końcu po- święcił nawet jedną z trzech czystych chustek, które zachowywał do przecierania okularów, zwilżając ją śliną. Na dodatek był obryzgany krwią i wymiotami. Nie mógł usunąć wszystkich plam, ale starał" się oczyścić na tyle, żeby nikt nic nie zauważył. Postanowił już bo- wiem, że nie wspomni o tym nikomu. 170 Poza tym zgubił okulary. Odnalazł je, jakimś cudem nie stłuczone, obok zabitego. Szukając okularów, musiał podejść do trupa i popa- trzyć na niego z bliska. Zwłoki, bez twarzy, prawie bez głowy, z okrwawionymi, przerżniętymi palcami i ziejącą dziurą w piersi, będące jeszcze tak niedawno żywym, oddychającym człowiekiem, przyprawiły go o taki skurcz żołądka, że myślał, że zemdleje. Z dru- giej znów strony nie mógł zapomnieć bacznego, pełnego zdecydowania wyrazu twarzy tego człowieka, gdy szedł na niego z bagnetem. Nie było tu żadnego rozsądnego wytłumaczenia. Najsmutniejszą rzeczą były stopy. Rozrzucone na obie strony w swych podkutych piechocińskich butach, odprężone jak stopy czło- wieka śpiącego. W jakimś perwersyjnym zafascynowaniu Bead nie mógł się oprzeć i kopnął lekko jedną z nich. Poderwała się i opadła. Bead miał ochotę zawrócić i uciec. Nie mógł się wyzbyć poczucia, że zwłaszcza teraz, kiedy popatrzał i dotknął trupa, jakieś moce odwe- tu spróbują pociągnąć go do odpowiedzialności. Miał chęć prosić te- go człowieka o przebaczenie, w nadziei, że jej uniknie. Nie doświad- czył takiego przytłaczającego poczucia winy od ostatniego razu, gdy matka przyłapała go na onanizowaniu się i spuściła mu lanie. Jeżeli musiał zabić tego człowieka, a najwyraźniej musiał, mógł to przynajmniej uczynić skuteczniej i zręczniej, bez takiego cierpie- nia i udręki dla nieszczęśnika. Gdyby nie stracił głowy, nie oszalał ze strachu, mógłby nawet wziąć go do niewoli i uzyskać odeń cenne informacje. Ale obłędnie chciał dokończyć zabijania, jakby w oba- wie, że póki ten człowiek oddychał, mógł nagle wstać i oskarżyć go. Raptem w umyśle Beada pojawił się obraz ich obu w odwróconej sytuacji: samego siebie leżącego na ziemi i czującego, jak ostrze wbija mu się w pierś, patrzącego na kolbę karabinu, która spadała mu na twarz, i w końcu buchnięcie strzału. Ta myśl tak go osłabiła, że mu- siał usiąść. A co by było, gdyby tamten szybciej uderzył bagnetem? Gdyby on sam uchylił się nieco mniej? Zamiast zwykłego sińca na obojczyku Bead ujrzał siebie przeszytego od góry przez miękką część barku tym twardym ostrzem przenikającym w miękką ciemność jego klatki piersiowej. Nie mógł w to uwierzyć. Nałożył okulary, kilkakrotnie odetchnął głęboko i rzuciwszy po raz ostatni okiem na swego zmasakrowanego wroga wstał i zaczął brnąć spomiędzy drzew ku szczytowi. Był zawstydzony i zmieszany tą 171 całą sprawą, taka była prawda, i dlatego nie chciał wspominać o tym nikomu