Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Resztę forda wypełniała sobą pani Kirgiełłowa. Już kilka razy w tej powrotnej drodze sklął siebie w duchu serdecznie za niewczesną uprzejmość. Łatwo mógł się jednak rozgrzeszyć: sama ich odnalazła jakimś szóstym zmysłem w tym niesamowitym tłoku pojazdów i ludzi, przymówiła się, jakże było nie zaprosić kobiety na wspólną drogę. Skąd przy tym można było przewidzieć, iż się aż tyle usłyszy o Kirgiełłach? Uśmiechnął się. Na swój sposób to odwoływanie się do wyimaginowanych potomków z Jagiełłowych czasów było urocze. Twierdzenia swoje wypowiadała starsza pani z najgłębszym przekonaniem. Czyżby zasugerowała już samą siebie? Męczący dzień spłynął snem także i na nią. Pochrapuje teraz głośno, dumna i zwycięska. Dostała się przecież na trybunę honorową, jak przystoi Kirgiełłom, stała nie opodal dostojników państwowych. W drodze powrotnej zadręczała współtowarzyszy podróży opowieściami o odniesionych triumfach, a potem nagle usnęła. Okińczyc napotkał wtedy porozumiewawcze spojrzenie Poli. Zaśmiał się półgłośno, wspaniale rozumiał dziewczynę. Od tyłu zmienne rozbłyski. Ktoś prosi o drogę. Przyhamował, skręcił na prawo. Dwie potężne maszyny przemknęły niemal bezgłośnie, już się wysforowały do przodu, świecąc czerwienią tylnych świateł. Szosa Olsztyn-Poznań zatłoczona była jak chyba nigdy. Sunęły nią całe sznury osobówek i autokarów. Wyobrażał sobie, co się dzieje na trasie warszawskiej. Takie tłumy, musi się przecie rozładować to wszystko. Poprawił się na siedzeniu, zmienił ujęcie kierownicy, silniej, z natężeniem wbił wzrok w monotonię pasm reflektorowych. Był zmęczony. Na błonia grunwaldzkie z ich miasteczka pięćset kilometrów. Wyjechali o północy, nad ranem byli na miejscu, potem ciężki, pełen wrażeń, ale niesłychanie znojny dzień. Wyjazd znowu o późnej godzinie. Niedługo już chyba Poznań, większą część drogi będą mieli za sobą. Dziwił się trochę swemu znużeniu. W Kanadzie nie takie odległości pokonywał wozem, czasem tkwił przy kierownicy bez snu trzy noce z rzędu. Jeszcze zdarzało się, że zmieniał ją na drążek sterowy samolotu. Wszystko to spływało po nim jak woda z gęsi. Cóż takie dwie noce, łącznie z dniem przeładowanym wrażeniami? Nacisnął mocniej pedał gazu, szosa wyciągała się równą linią. Słupy oznacznikowe migały białymi punktami. Okińczyc próbował sumować wrażenia. Zebrało się ich zbyt wiele, zbyt różnorodnych, by łatwo było wprowadzić w to jakiś właściwy ład. Sprawy ogólne i bardziej już osobiste... Spojrzenie jego zatrzymało się w tej chwili na lusterku, gdzieś tam widniała niewyraźną plamą fryzura Marii... Wspólny wyjazd wypadł zupełnie niespodziewanie, tak jak się niespodziewanie spotkali w prezydium, gdzie każde pojawiło się w swoich sprawach, jak przypadkowo rozmowa zeszła na temat grunwaldzki. Wtedy zaproponował jej wspóhu jazdę, są miejsca wolne. Wahała się dłuższą chwilę, potem podniosła swe bardzo jasne oczy, uśmiechnęła się: - Polę, najmłodszą moją siostrę, razem mieszkamy, też zgodziłby się pan zabrać? Nie miał nic przeciw temu. Marię lubił, nic więcej. We trójkę może być jeszcze weselej. Pola okazała się zresztą rozgarniętą dziewczyną, przyjemnie z nią było rozmawiać. Maria. Przyglądał się jej z narastającą ciekawością. Takich kobiet często się nie spotyka, tego był pewien. W najcięższych warunkach ciągnąć za uszy liczne rodzeństwo, zastępując im matkę i ojca, nie załamać się pod ciosami właśnie wtedy sypiącymi się nieustającym gradem, zdobyć się na odwagę rezygnacji z własnych marzeń i pragnień - bąknęła coś Pola o jakiejś sympatii, której się Maria wyrzekła - jeszcze przy tym zachować miłość własnego zawodu, wrócić do niego, podnieść kwalifikacje - trudno było nie przyjmować tego z podziwem. Przedwczesna siwizna lepiej niż cokolwiek świadczyła o trudzie minionych lat. Może i oczy, tak jasnoniebieskie, że nieomal wodniste, przecież wcale nie nieme, mówiące bardzo wiele. Spotkał w życiu ludzi, którzy cali spalali się w poświęceniu. Zawsze jedno przejmowało go trwogą, jak mało w nich zostawało czegoś osobistego, jak bardzo byli zgorzkniali, ponurzy, zamknięci w sobie. Z upływem lat podjęty ciężar zaczynał się im stawać kamieniem, gniotącym coraz to bardziej, coraz to bardziej... Profesor Gollub, dziwaczny lekarz z dłońmi pooranymi siecią błękitnych żyłek, ukazując mu kiedyś ludzi miasteczka, wspomniał ogólnie o tej przeszłości Marii. Dopiero ją ujrzał pełniej. Zakrzyknął wtedy w zdziwieniu: - Doktorze, ale ona śmiać się przy tym potrafi! - Tym ją więcej szanuję. Wydało się Okińczycowi, że blada, wychudła twarz profesora jakby poczerwieniała w chwili, gdy mówił o swoim szacunku dla Marii. Pewnie, można ją było szanować. Jak najbardziej. Razem spędzili cały wieczór. Pola mu wcale nie przeszkadzała. Wzruszony przebiegiem uroczystości, klimatem zlotu, ślubowaniem, wagą tej chwili, przejęty dźwiękami hymnu w trakcie odsłaniania pomnika, znajdował w Marii te same odczucia, ona może nawet reagowała szczerzej, bardziej bezpośrednio i żywiołowo. Nawet młodziutka Pola gasła przy niej w takich momentach. Maria stawała się zachwycająco młoda w swoim entuzjazmie, siwe włosy wyglądały w takich momentach na kokieterię. Tym bardziej, gdy wokoło widział niejedną sztuczną siwiznę u wszelkiego rodzaju podlotków. Bardzo się zbliżyli do siebie przez ten dzień. Wspomnieniami urozmaicali monotonię jazdy. Nie mógł się też powstrzymać, by co jakiś czas nie spoglądać w lusterko i nie odszukiwać w jego odbiciu niewyraźnej głowy Marii. Chwilami robiło mu się smutno; myślał, wróci znów do miasteczka, do pokoiku w domu Walickich, będzie cicho, samotnie. Położy się spać, byle szybciej doczekać ranka, zwykłej krzątaniny, natłoku spraw, zachodów koło rozpoczętej przebudowy zakupionego od państwa budynku ze sporym kawałkiem ziemi. Nie bardzo pojmował swoje nastroje. Przecież latami uczył się w Kanadzie żyć samotnie, w ciężkiej traperskiej doli. Samotność była dlań chlebem codziennym. Więc czemu w Polsce? Może tam były lasy i wody, pustkowia, tam nie miał wyboru między samotnością a ludźmi, gdy tutaj żył w wielkim skupisku, człowiecze sprawy fałami przelewały się wkoło niego, trudno było od nich uciec, trudno wyłączyć się. Nadjeżdżający z tyłu wóz zalał wnętrze forda mocnym światłem. Teraz widział twarz Marii. Z odrzuconą do tyłu głową, maleńka, skulona w rogu oparcia, spala spokojnie, ze zwykłym wyrazem pogody na twarzy. Uśmiechnął się do niej, do siebie, nie wiedział... W tej samej chwili uczuł od prawa ostre, natarczywe spojrzenie