Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Cieszył się, że nie jest sam. - Dziękuję - powiedział do Wazariego. - Nie wiem, co się wydarzy w Kuwejcie, sierżancie, ale zrobię, co będę mógł, żeby pomóc. - Zapiął pas i włączył rozrusznik silnika numer jeden. - Jasne, dzięki. Cholera, nie mam nic do stracenia. Głowa pęka mi z bólu; połknąłem już całą aspirynę z apteczek... Jak poszło z Kia? NcIver mówiąc dostosował głośność w słuchawkach, włączył starter silnika numer dwa, sprawdził wskaźniki paliwa i instrumenty. - Musiałem lądować awaryjnie trochę później, niż zaplanowałem, wylądowałem o kilometr od wioski, ale wszystko poszło aż za dobrze. Skurczybyk zemdlał i nie mogłem wyciągnąć go z kokpitu. Zaplątał się w pasy tak, że nie mogłem go wyplątać; nie miałem noża, żeby go odciąć. Próbowałem na różne sposoby, pchałem i ciągnąłem, zaciął się zamek... Dałem spokój i postanowiłem poczekać, aż się obudzi. W tym czasie wystawiłem jego bagaż. Gdy odzyskał świadomość, nie chciał wyleźć. - W końcu krzyknąłem, że maszyna się pali i wyskoczyłem, zostawiając go w środku. To poskutkowało. Udało mu się błyskawicznie rozpiąć i od-plątać pasy. Wyskoczył. Zostawiłem włączone silniki; 542 543 cholernie niebezpieczne, ale musiałem zaryzykować. Wskoczyłem z powrotem i wystartowałem. Waliło mu serce, miał sucho w ustach, gorączkowo wykonywał czynności konieczne, żeby oderwać się od ziemi. Kia trzymał się klamki, krzyczał i miotał przekleństwa, stojąc jedną nogą na płozie. NcIver obawiał się, że będzie musiał znów usiąść. Na szczęście nerwy zawiodły Kia; puścił klamkę i zeskoczył z wysokości metra. NcIver był wolny. Zatoczył krąg, by się upewnić, że Kia nic się nie stało. Widział jego purpurową z gniewu twarz i wygrażanie pięścią. Potem obrał kurs na wybrzeże, trzymając się nisko, równolegle do pofalowanych drzew i skał. Choć wszystko się udało, dudnienie w piersi nie ustąpiło. Zaczęły ogarniać go mdłości i fale gorąca. To tylko napięcie ostatniego tygodnia, uspokajał się ponuro. Tylko napięcie i wysiłek, kiedy starałem się wyciągnąć drania z kokpitu, zdenerwowanie z powodu Operacji i pytań mułły. Przez kilka minut po wysadzeniu Kia leciał prosto przed siebie. Miał trudności z koncentracją. Ból wzrastał. Przyrządy sterownicze zdawały się czymś wrogim. Poczuł mdłości i mało nie stracił panowania nad maszyną; postanowił wylądować i odpocząć. Nadal leciał u podnóża gór; skały, kępy drzew, śnieg. Powłoka chmur niska i dość cienka. Przez mgłę, jaka przesłaniała mu oczy, wybrał najbliższe równe wzniesienie i posadził maszynę. Lądowanie nie było dobre; przestraszyło go to bardziej niż wszystko inne. Obok płynął strumień, częściowo zamarznięty; woda pieniła się, napotykając kamienie. Ciągnęło go do niej. Czując ból, wyłączył silniki, podszedł do strumienia, położył się-i pociągnął głęboki łyk lodowatej wody. Zwymiotował, otarł usta i znów się napił. To i zimne powietrze orzeźwiło go. Natarł śniegiem kark i skronie. Poczuł się lepiej. Ból stopniowo ustępował, pulsowanie w lewym ramieniu słabło. Wstał i nieco się zataczając dotarł do kokpitu. Kokpit był ciepły, przytulny i swojski. Odruchowo zapiął pas. Jego uszy i głowę wypełniała cisza. Słyszał 544 tylko wiatr i szemranie wody; żadnych silników czy trzasków w słuchawkach, nic, tylko kojący szum. Spokój. Powieki ciążyły bardziej nit kiedykolwiek przedtem. Zamknął oczy. Zasnął. Spał głębokim snem tylko przez pół godziny, ale gdy się obudził, czuł się jak nowo narodzony: żadnego bólu, żadnej niewygody, tylko jakby lekkie wspomnienie snu o bólu. Przeciągnął się z zadowoleniem. Usłyszał cichutkie pobrzękiwanie, jakby metal uderzał o metal. Rozejrzał się. Zobaczył młodego górala, który siedział na górskim kucyku i wpatrywał się w niego. W pochwie przytroczonej do siodła tkwił karabin, drugi przewieszony przez plecy, pas z nabojami. Gapili się na siebie wzajemnie, aż wreszcie młodzieniec uśmiechnął się, a pilot odniósł wrażenie, że na całym wzniesieniu zrobiło się ładniej i weselej. - Salam, Agha. - Salam, Agha. - NcIver odwzajemnił uśmiech; dziwił się, że wcale nie odczuwa strachu. Musiał go oczaro- I wać dziki urok wojownika. - Lotfan befarma'id szomaki hastid? - Wykorzystał jedną ze znanych sobie fraz. - Czy mogę zapytać, kim pan jest? - Agha Mohammad Rud Kahani... - Potem kilka słów, których NcIver nie zrozumiał. Potem kolejny uśmiech. - Kaszkaj. - Ach, Kaszkaj. - NcIver skinął głową. Wiedział już, że młody człowiek należy do jednego z koczowniczych szczepów rozsianych wokół gór Zagros. Wskazał na siebie. - Agha NcIver. -1 dodał inną znaną frazę: - Mota asefam, man zaban szomora chub nemidonam. Przepraszam, nie znam twojego języka. - In sza'a Allah. Ameryka? - Anglia. Anglik. - Pomyślał o sobie i o tym człowieku. Helikopter i koń, pilot i koczownik, oddzieleni od siebie przepaściami, lecz nie wrodzy, nie zagrażający jeden drugiemu. - Przepraszam, muszę już ruszać - powiedział po angielsku, pokazując na migi latanie. - Choda hafez, do widzenia, agha Mohammad 'Kaszkaj. 1 M5 Młodzieniec skinął głową i uniósł dłoń w geście pożegnania. - Choda hafez, Agha. Cofnął konia na bezpieczną odległość i patrzył na helikopter. Gdy silniki nabrały mocy. NcIver pomachał ręką na pożegnanie i wystartował. Przez całą drogę do miejsca zbiórki myślał o napotkanym człowieku. On nie miał powodu, żeby do mnie nie strzelić. A może chodzi o to, że nie miał powodu, żeby strzelić? Czy on mi się przyśnił, czy majaczyłem? Nie, nie majaczyłem