Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W końcu zamienił tylko kawałek waty na nowy, czyściejszy. Lecz od tego czasu obudziła się w nim ciekawość. Zaczął badać teren, milimetr po milimetrze. Jego wysiłek został nagrodzony. Pod małą komódką znalazł paczkę listów i stos książek. Wszystko było czarne od kurzu. Trelkovsky oczyścił je najpierw za pomocą szmatki. Wszystkie książki okazały się powieściami historycznymi, a listy bez znaczenia, Trelkovsky obiecał sobie jednak, że je później przeczyta. Na razie zapakował znalezisko we wczorajszą gazetę, po czym wszedł na krzesło, aby położyć je na szafie. Nastąpiła katastrofa. Paczka wysunęła mu się z rąk i z hałasem upadła na podłogę. Na reakcję sąsiadów nie trzeba było długo czekać. Nie zdążył jeszcze zejść z krzesła, gdy rozległo się wściekłe walenie w sufit. Więc było już po dziesiątej? Spojrzał na zegarek: dziesiąta dziesięć. Pełen goryczy rzucił się na łóżko, gotów nie ruszyć się już tego wieczoru, aby nie sprawić im przyjemności, dostarczając pretekstu. Rozległo się pukanie do drzwi. - To oni! Trelkovsky przeklinał ogarniającą go panikę. Słyszał bicie swego serca niczym echo odpowiadające uderzeniom w drzwi. Trzeba było jednak cos zrobić. Potok przekleństw i stłumionych obelg popłynął mu z ust. A więc znów będzie musiał się tłumaczyć, usprawiedliwiać, przepraszać, że żyje! Będzie musiał być wystarczająco miękki, by wygnać nienawiść i osiągnąć obojętność. Będzie musiał powiedzieć mniej więcej tak: Nie zasłużyłem na waszą nienawiść, proszę na mnie spojrzeć, jestem tylko nieodpowiedzialnym zwierzęciem, które nie potrafi stłumić odgłosów swojego gnicia, czyli swojego życia, nie traćcie więc na mnie czasu, nie brudźcie sobie pięści, tłukąc mnie na kwaśne jabłko, pozwólcie mi istnieć. Oczywiście, nie proszę was, byście mnie kochali, wiem, że jest to niemożliwe, gdyż nie jestem przyjemny, lecz dajcie mi w jałmużnie wystarczająco dużo pogardy, aby mnie nie zauważać. Znów zastukano do drzwi. Poszedł otworzyć. Od razu zobaczył, że nie jest to sąsiad. Był nie dość arogancki, nie dość pewny siebie, miał zbyt wiele niepokoju w oczach. Zdawał się być zaskoczony widokiem Trelkovsky'ego. - Czy to mieszkanie panny Choule? - wyjąkał. - Tak, to znaczy bylo. Jestem nowym lokatorem. - A więc wyprowadziła się? - Trelkovsky nie odpowiedział. - Zna pan może jej aktualny adres? Trelkovsky nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Przybysz najwidoczniej nic nie wiedział o losie Simone Choule. Czy łączyły go z nią więzy przyjaźni? Przyjaźni czy miłości? Czy mógł tak prosto z mostu powiedzieć mu o samobójstwie? - Proszę, niech pan wejdzie, nie będzie pan przecież stal na schodach. Tamten wymamrotał jakieś podziękowanie. Był wyraźnie przestraszony. - Mam nadzieję, że nic jej się nie stało? - spytał cienkim głosem. Trelkovsky skrzywił się. Żeby tylko nie zaczął krzyczeć lub coś w tym rodzaju. Sąsiedzi nie przepuściliby takiej okazji. Chrząknął. - Proszę, niech pan siada, panie... - Badar, Georges Badar. - Bardzo mi przyjemnie, panie Badar, nazywam się Trelkovsky. Widzi pan, stało się nieszczęście. - O mój Boże, Simone! Prawie krzyknął. "Mówi się, że prawdziwe cierpienie jest nieme - pomyślał Trelkovsky. - Oby to była prawda." - Dobrze pan ją znał? - Powiedział pan "znał"! A więc nie żyje!!! - Popełniła samobójstwo ponad dwa miesiące temu. - Simone... Simone... Mówił teraz ciszej. Jego cienkie wąsiki drżały, wargi konwulsyjnie zachodziły na siebie, jabłko Adama waliło w nakrochmalony kołnierzyk koszuli. - Wyskoczyła przez okno. Zechce pan spojrzeć... - Wpadł w ton dozorczyni. - Upadła na szklany daszek na pierwszym piętrze. Nie zginęła na miejscu. - Ale dlaczego? Dlaczego to zrobiła? - Nie wiadomo. Zna pan jej przyjaciółkę Stellę? (Bader pokręcił przecząco głową). Ona też nie wie, a przecież bylajej najlepszą przyjaciółką