Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Chwycił dziewczynę za rękę i nie zważając na protesty, wyciągnął jaz parowu. Czterdziestu jeźdźców, którzy zaatakowali Heurteloup, wyłamywało drzwi i wdzierało się do chat z wyjątkową zaciekłością. Pośrodku wsi Henno ujrzał mnicha z ogromną pochodnią w ręce. Od jej płomienia podpalali gałęzie i mniejsze pochodnie, aby ciskać je na dachy chat. Tym mnichem był Ay-mard du Grand-Cellier. Na jego twarzy malowała się wściekłość, podsycana widokiem szalejącej wokół niego przemocy. Żołnierze dokonywali rzezi. Opór wieśniaków na nic się nie zdał. Wioska płonęła. Chaty waliły się jedna po drugiej. Największe po prostu zapadały się pod ziemię pośród potwornego trzasku. Podziemne tunele waliły się pod ciężarem ruin. Wejścia do bocznych korytarzy zagradzały szczątki domostw i korzenie drzew. Wokół rozlegały się krzyki kobiet i dzieci. Lolek rzucił się w wir walki, by stanąć w obronie matki, ale padł, ugodzony włócznią w samo serce. Nie było czasu na rozpacz ani próbę odwrócenia biegu wydarzeń. Henno Gui wpadł w tłum. Nad jego głową świstały strzały i kamienie. Na polu bitwy postrach siał Tłusty Czwartek. Ogarnięty furią, ciął maczetą po końskich nogach, zwalał jeźdźców z siodła i dobijał ich, przebijając zbroje w miejscu, gdzie były najsłabsze. W pojedynkę rozprawił się z trzema napastnikami jednocześnie. Strzała, która ugodziła go poniżej lewego barku, tylko nieznacznie osłabiła jego ciosy. W ogniu walki nawet jej nie próbował wyrwać z rany. Wnet natknął się na godnego siebie przeciwnika. W pierwszej chwili olbrzym cofnął się na widok własnego sobowtóra, który wyłonił się z tumanów kurzu na polu bitewnym. Tłusty Czwartek stanął twarzą w twarz 309 z Dziękibogu. Ten sam wzrost, niedźwiedzia postura, podobna, posępna i skryta twarz, no i przyrodzona siła. Wokół nich nagle wytworzyła się pustka. Walki trwały, ale to starcie zasługiwało na ustąpienie pola... Mężczyźni runęli na siebie. To był straszliwy pojedynek. W końcu obaj odrzucili broń, by chwycić się za bary. Zwarli się i pierś w pierś tarzali się po ziemi, aż w końcu trudno było ich odróżnić. Wydawało się, że walka jest wyrównana, lecz strzała, która ugodziła Tłustego Czwartka, przechyliła szalę na stronę Dziękibogu. Dziękibogu chwycił ją i wcisnął głęboko w gardło przeciwnika. To perfidne posunięcie wyrwało z gardła olbrzyma bolesny okrzyk. Jego lewe ramię zdrętwiało, siłaczowi brakło tchu. Słabł. Mgła przesłoniła mu oczy. Przyklęknął i wtedy właśnie Dziękibogu zamachnął się, opuścił obosieczny topór i ściął głowę Tłustemu Czwartkowi. Zwycięzca nie miał czasu napawać się triumfem. Straszliwe uderzenie w skroń twardego jak skała obucha Agrykolusa powaliło go na ziemię o kilka kroków od Tłustego Czwartka. Floris de Meung, podobnie jak jego mistrz oszołomiony tym nagłym i nieoczekiwanym atakiem, próbował uciec przed rzezią.. W pogoń za nim ruszyło dwóch uzbrojonych we włócznie jeźdźców. Chłopak popędził tam, gdzie las gęstniał. Prześladowcy zostawili konie, by tropić go pieszo. Floris kaleczył stopy i łydki, przeskakując błotniste kałuże i pędząc po obnażonych korzeniach. Dwukrotnie słyszał świst włóczni, która wbiła się w pień o kilka centymetrów od jego ucha. Żołnierze byli coraz bliżej. Chłopak był sam, bezbronny, nie miał nawet sztyletu, który pozostał w trzewiach żołnierza. Szczęk ostróg rozbrzmiewał tuż za jego plecami, coraz głośniejszy. I wówczas Floris dostrzegł delikatną, błękitnawą poświatę i wszystko nagle ucichło. Nie słyszał żadnych odgłosów za plecami. Nikt go nie gonił. Chłopiec biegł jeszcze przez chwilę, zanim odważył się odwrócić. Żołnierze stali jak wryci, bez ruchu, oniemiali z wra- 310 żenią, a może strachu. Floris uśmiechnął się. Od oprawców odgrodziły go tajemnicze driady, dziewczęta o zwiewnych kształtach, które już tak dobrze znał. Ich pojawienie się było równie nierzeczywiste jak poprzednio. Żołnierze także widzieli boginki, które swymi przejrzystymi, delikatnymi ciałami zamknęły przed nimi drogę. Floris rozejrzał się wokół. Najważniejszej z boginek, tej, która do niego podeszła, nie było w gromadce powstrzymującej pościg. Chłopiec szukał jej wśród drzew. Pojawiła się nieopodal, na niewysokim wzniesieniu. Floris poznał ją po długich włosach, twarzyczce jak z masy perłowej i różowych ustach. Ten widok natychmiast go uspokoił. Panika zniknęła bez śladu, oddychał równo i spokojnie. Chciał podejść bliżej, ale zjawa rozłożyła ręce, jakby gotowała się zniknąć w poświacie. Jej obraz zmącił się niczym tafla wody pod uderzeniem kamienia