Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Pokosztowała bogini Żywią źródlanej wody, którą podał jej w naczyniu z gliny ubogi człowiek. Odpoczęła na ławie przed jego domem. Potem odeszła pomiędzy modrzewie, by zebrać konwalie na wieniec. Chłopiec i jego ojciec nie spostrzegli wcale, kiedy znikła wśród zielonej gęstwiny. — Kto to był? — zapytało dziecko. — To była 2ywia, bogini, która strzeże wszystkiego, co żyje dokoła ciebie i mnie — odpowiedział gospodarz. — Posłuchaj tylko... Chłopiec nastawił uszek i po chwili twarzyczką jego okrasił uśmiech radości. Usłyszał oto dolatujące spośród gałęzi modrzewia jasne i czyste, a przy tym nad podziw mocne ptasie nutki. Brzmiały one jak trele sło-wicze, to zmieniały się w pogwizdywania wdzięczne lub krótkie terkot- liwe głosy ostrzeżenia. — Leśny skowronek! To on! — cieszył się chłopiec. — To jego śpiewanie! Klaskał w ręce z radości i słuchał... słuchał... Od tego czasu gnieździ się leśny skowronek w ślężańskich lasach. Słyszeć go można i na zboczach Raduni, w cienistych gęstwinach, po gajach brzozowych i w leszczynie. Niekiedy odzywa się na zacisznych wrzosowiskach, stąd nazywają go ludzie „słowikiem wrzosowisk". Śpiewa on nie tylko w dzień, lecz także, podobnie jak słowik, nocami, a najpiękniej w maju, kiedy po lasach kwitną konwalie, owe łanysze, o których stara klechda głosi, że były ulubionymi kwiatami słowiańskiej bogini. aiUA\oi \Lą pBJt3iA\§ oq 'nzoo z t o giiwotu ats oub>^ az^BtrpaC ousojo „"^ub p o3at m Aą^e^soz #9Souł9tBui ^Bagiąpood UBd zseu „•iwajtą, 'GuiBS o^X^ 'BpoA\ ara qom z Aq o^ — Bsia^Bp z BpBjaiMg :ąaurez ttobzotw ofeCBzpz9Cqo -Biu — gfeusps b 'waqosods un^eC gAzo^airazoa o§af A^i^np •xzpn"[ tuatuazaicuap x -oqzoi pEjatMcj jpazsop o§aM.s BA\peSoq op az '^BupaC o^q ouiopet tiuCupat od 8ziaiq aiu a^BOM. azpfeiuatd 3a\o obzot^ zaao^j az 't\ieTU 'aizpn^ A"ob:i łaMBU t^^q 'epejamg m\uiBZ o^sr^ą 'baybzob^i fe>[aza psu ism a^ -^oou raapais t xup raapats zazad osds 9ts ipb^ atu o; 'azpBtuaid a^o^z qoBtuAzi>is m ^Azdtx ^papi b 'Bpaisii oSaures o§3M.s mołs n az 'tum o ouBpBtAYOcj -Xuzoui i A^BSoq ^3tavo|zd o; -ozoo^o 'n^uiBZ m pBjaiMg zaao^i sAp3axu ifBązsaiui 'raatuBąsn^d x tuara -nzs z rareiBsjs Azpaiut BM^dazjd B>pzj atzpg 'tpejor) qoii[SA\BzoB3 ^ --t Pewnego roku nieszczęście spadło na okolicą. Przez całą wiosnę ponad górami przewalały się ciężkie chmury, niosąc to burze, to deszcze ulewne i grad. Opadły w sadach owoce, zmarniało zboże na polach, a wtedy jakby na powiększenie jeszcze niedoli, z jasnego nieba spływać zaczął na udręczoną ziemię słoneczny żar. Kaczawa zawsze wartka i w wody obfita, przemieniła się w strumyk niewielki, ledwie widoczny wśród rozgrzanych słońcem kamieni. Na jej brzegach pożółkła i zeschła się trawa. Po wypalonych słońcem pastwiskach błądziły wychudłe krowy, owce tłoczyły się nad nikłą strużką wody, lizały wilgotny piach. Nie zostało po chatach nawet zboża na siew. „Przyjdzie zginąć nam wszystkim" — zawodziły niewiasty przystawiając do ognia garnki z polewką na lebiodzie. „Trzeba nam iść przez góry do Czech, kupić zboża na siew i na mąkę... — uradzali chłopi — trzeba na to pieniędzy pełny trzos!... Ale jak by je dostać? To zmartwienie nie lada! Prosić pana? O, Boże! Lepiej diabła samego!" Głód tymczasem po chatach zwalał ludzi na ziemię. Ten i ów opłakiwał już bliskich, z każdym dniem było głodniej. We wsi mieszkała w tym czasie uboga dziewczyna Urszula. Pola nawet własnego nie miała, tylko chatę maleńką, a przy niej sadek z jabłoni. Przędła kądziel sąsiadkom i tkała płótno tak pięknie, że lepiej sobie życzyć nie mogły. Skromna była przy tym i rozumna, wszyscy we wsi lubili Urszulę. Dnia pewnego przybyła dziewczyna do wójta i rzekła: — Kiedy nikt z mężów dotąd nie poważył się udać na zamek i poprosić Swierada, by nam pożyczył pieniędzy, pójdę ja! Zezwólcie mi, panie wójcie! — Przebóg, co ty mówisz, dziewczyno! — zakrzyknął wójt w przerażeniu. — Ty! Na zamek? Żeby ciebie tam psami poszczuto? Lub strącono ze skały? 79 — Psy ugłaszczę, nie bójcie się — odpowiedziała Urszula — skały też nie straszne są dla mnie... Wieleż razy mi były posłaniem, kiedy tehodziłam w góry paść owce sąsiadom! — Przeto idź, ale pomnij, że nie ja cię posłałem... — Zafrasował się wójt, wzdychał ciężko, a kiedy Urszula już była na drodze, długo patrzył za nią ze swego ganku. W sadzie Urszuli na jednej jedynej maleńkiej jabłonce dojrzały właśnie trzy jabłka. Były duże i słodkie, bursztynowożółtej barwy, tylko z boku różowe. Drzewko rosło tak blisko chaty, że przed gradem i zbytnim upałem chronił je szeroki okap. Dziewczyna zerwała jabłka i uło-fżyła je w koszyczku, potem uczesała się i odziała jak na niedzielę, włożyła na nogi trzewiczki i poszła leśnymi drogami ku zamkowi chciwego Swierada. Kto tylko ją spotkał, ten z podziwem oglądał jabłka w jej koszyku. Babula z wiązką chrustu na plecach, pacholik z krową na sznurze, sta-rzyk jadący wozem — wszyscy wypytywali dziewczynę, komu to w darze niesie tak rzadkie owego lata i okazałe owoce. Urszula zbywała ich jednak to słówkiem przyjaznym, to wesołymi żartami. Przed zamkiem Swierada, koło na pół uchylonej bramy stali trzej młodzi strażnicy. Radzi byli nadobnej panience, jasnowłosej i rumianej. — Hej, dziewczyno! — zawołali, dojrzawszy Urszulę — a co tam niesiesz w koszyku? — Chodźcie, zobaczcie sami — odpowiedziała Urszula, chowając jabłka za siebie. Strażnicy podbiegli do niej, a wtedy dziewczyna zręcznym ruchem podsunęła im przed oczy koszyczek. — Jabłka! — wykrzyknął najmłodszy ze strażników. — Dla kogo je niesiesz? — zapytał drugi. — Dla was, pachołki — roześmiała się w odpowiedzi Urszula. — Oto je macie! — i rzuciła koszyczek przed siebie. Jabłka wypadły i potoczyły się w różne strony daleko od bramy