Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Drażniąca nerwy cisza trwała teraz niczym nie przerywana. I nagle cieniutki, miękki pobrzęk dzwoneczka u wędki. Obydwaj ujęliśmy za wędziska. Napięte wyczekiwanie. A zaraz polem cala melodia dźwięków i ostre, równoległe z dwóch stron, szarpnięcie. Ciaroch już się mocował z niewidocznym węgorzem. Gwałtownie zapaliłem latarkę, chwyciłem leżący między nami podbierak. Sprawnie to poszło; w siatce, mażąc ją śluzem, wił się niewielki węgorz. Haczyka nie można było wyciągnąć, połknięty został głęboko wraz ze zdradliwą rosówką. Należało wymienić przypon. Słyszałem, jak Ciaroch śmiał się, nie chichotał, ale śmiał się cichutko. Śmiech ten wydał mi się raptem bardzo potrzebny, uzupełniający to nasze nocne czuwanie, przerywane z rzadka pogłosami nieznanego, wodno-leśnego życia. Chciałem powiedzieć mu o tym swoim odczuciu, ale tym razem u mojej wędki zabrzęczały dzwoneczki. Zaczynało się wielkie branie. Już podcinałem, holowałem, błyskało światełko Ciarochowej latarki, drgał w jego dłoniach lśniący śluzem podbierak. Trwało tak chyba z pół godziny, dobry był czas, udana wyprawa. W siatce przytroczonej u brzegu pomostu wiły się ciemnym kłębem węgorze, przy intensywnym popatrywaniu czasem jedynie na moment uwidaczniało się w jakimś skręcie białe podbrzusze. A potem urwało się wszystko, umilkły dzwoneczki u wędek, w zamian rozdzwoniła się jeszcze chyba intensywniejsza niż przedtem cisza. Sięgnąłem po płaską manierkę. Towarzysz m<5j, z wahaniem, bąknął coś o chorobie, nie wymówił się jednak od poczęstunku, tyle tylko, że poprzestał na jednej miareczce. Sobie nie musiałem udzielać żadnej dyspensy ani odmierzać ilości. Alkohol okazał się potrzebny. Duszna, parna noc nasiąkała zarazem wilgocią, wciskającą się pod ubranie. Krew, zmuszona do szybszego obiegu, usuwała intruza, pulsowała rozleniwiającym ciepłem. Paliliśmy, tytoń w takich chwilach ma osobliwy, urzekający smak. Milczenie wędek harmonizowało z kamienną ciszą jeziora i lasu. Jakby bojąc się to nasze zafascynowanie naturą naruszyć, a chcąc zarazem dać upust pragnieniu rozmowy, Ciaroch z naglą zaszeptał. Dziwnie brzmiał ten szept: i rozbijał aurę tej nocy, i jakby ją jednocześnie dopełniał. — Pytaliście, czym rad... Po prawdzie to bardzom rad. Na tej wodzie odżyłem... Powściągliwy był ten szept, słowa specjalnie dobrane nie zdradzały nic z uczuć, kryjących się pod pozornie suchą relacją. Towarzysz mój czuł się niemal szczęśliwy, jednak odczuciem szczęścia hamowanym przez niepokój, by stanu tego nie zauroczyć, nie ocknąć się w pewnej chwili z nawrotem dawnych bólów. Ciaroch od dłuższego już czasu chorował, jakieś zawiłe żołądkowe boleści, gaszone lekarstwami, pomniejszane ograniczeniami w jedzeniu, niemniej ciągle narastające, zatruwające każdą chwilę i pogłębiające lęk o najbliższą przyszłość. Ostatnio, mimo opieki lekarskiej, nie pamiętał dnia bez nawrotu bólów. Było mu coraz ciężej, ze strachem zjeżdżał na każdą szychtę, zęby zaciskał, by inni nie zobaczyli, jak coraz bardziej męczy go praca, jak zimny, złowieszczy pot osiada na czole i wciąż pogłębiają się bruzdy na twarzy... Na urlop jechał niespokojny, proponowano mu wszakże sanatorium, bał się go. nie chciał, wybierał ryzyko. I oto pomogło. Od dwóch tygodni nie zaznał bólów, czuł się coraz mocniejszy, jakby mu nawet i gęba nieco się wygładziła. Dlatego taki jest rad, nie trzeba będzie kryć się ze swoim cierpieniem, można będzie spokojnie zjeżdżać na szychtę, tak jak spokojnie siedzi się teraz nad wodą, marząc o wielkim karpiu i nasłuchując pobrzęku oznajmiającego branie węgorza... Gdy właśnie w tej partii Ciarochowej relacji znów zaświergolił dzwoneczek, odczułem to jak najmniej potrzebny wtręt, przymusową przerwę w zwierzeniu. Relacja była prosta, niemal pospolita, ale w ustach towarzysza wędkarskiej doli stawała się ciekawa, w określeniach jego nabierała nowych barw, odsłaniała wyraźnie określony obraz człowieka... Odczułem zadowolenie, gdy węgorz zerwał się tym razem, prędko uciszyło się na pomoście