Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Keating był świetnym akrobatą. Debby Hollister - Szczęściara Hollister - wykazywała niesamowite umiejętności robienia pieniędzy, a tak- że stale zdobywała wysoką ilość puntów w teście Rhine'a. 12. Wyruszając, nastawiliśmy skafandry na maskujące kolory "dżungli". Jednak to, co w tym anemicznym tropiku ucho- dziło za dżunglę, było zbyt rzadkie; wyglądaliśmy jak banda podejrzanych ariekinów włóczących się po lesie. Cortez kazał nam zmienić barwę na czarną, co było równie złe, gdyż promienie Epsilona padały prostopadle do ziemi i wokół nie było żadnych cieni oprócz nas. W końcu wybraliśmy kamuflaż pustynny. Okolica powoli zmieniała się, w miarę jak podążaliśmy na północ, coraz dalej od morza. Cierniste łodygi - sądzę, że nazwalibyście je drzewami - stały się rzadsze, ale grubsze i mniej łamliwe; u ich podstawy rósł gąszcz pędów w tym samym sinozielonym odcieniu, rozpościerających się stożkowato w pro- mieniu dziesięciu metrów. W pobliżu wierzchołka każdego drze- wa wyrastał delikatny zielony kwiat wielkości ludzkiej głowy. Trawa pojawiła się jakieś pięć kilometrów od morza. Zdawała się respektować "prawo własności" drzew, pozostawiając wokół każdego stożka szeroki pas nagiej ziemi. Na skrajach takich polanek rosła jako skąpa niebieskozielona szczecina, a im dalej od drzewa, tym stawała się gęściej sza i wyższa, aż w niektórych miejscach, gdzie drzewa stały bardzo daleko od siebie, sięgała nam po ramiona. Jej źdźbła były jaśniejsze i zieleńsze od drzew i pnączy. Zmieniliśmy barwę naszych skafandrów na jaskrawo- zieloną, jakiej używaliśmy na Charonie, aby maksymalnie odróż- niać się od otoczenia. Tutaj, w nąjgęściejszej trawie, byliśmy prawie niewidoczni. Każdego dnia pokonywaliśmy dwadzieścia klików, zadowoleni po dwóch miesiącach spędzonych przy ciążeniu 2 g. Przez półtora dnia jedynym zauważonym przez nas przedstawicielem fauny był rodzaj czarnego robaka wielkości palca, o setkach nitkowatych nóżek wyglądających jak szczoteczka. Rogers stwier- dziła, że z pewnością są tu jakieś większe zwierzęta, inaczej drzewa nie miałyby kolców. Tak więc podwoiliśmy czujność, oczekując kłopotów ze strony TaurańczykówJak również jakichś nie zidentyfikowanych "dużych stworzeń". Drugi pluton szedł przodem pod dowództwem Potter, której przypadło najgorsze zadanie, jako że jej oddział miał największe szansę napotkania przeciwnika. - Sierżancie, tu Potter - usłyszeliśmy. - Zauważono ruch. - No to padnijcie na ziemię! - Już to zrobiliśmy. Nie sądzę, żeby nas zauważyli. - Pierwszy pluton, podejść na prawo od szpicy. Kryć się. Czwarty zachodzi z lewego skrzydła. Zawiadomcie mnie, kiedy zajmiecie pozycję. Szósty pluton zostaje i pilnuje tyłów. Piąty i trzeci dołączy do grupy dowodzenia. Dwa tuziny żołnierzy wyszły z trawy i przyłączyły się do nas, Cortez musiał dostać wiadomości od czwartego plutonu. - Dobra. Co z wami, pierwszy? W porządku, doskonale. Ilu ich jest? - Zauważono ośmiu - to głos Potter. - Dobrze. Kiedy dam znak, otworzyć ogień. Strzelać tak, żeby zabić. - Sierżancie... to tylko zwierzęta. - Potter, skoro przez cały czas wiedziałaś, jak wygląda Taurańczyk, powinnaś nam powiedzieć. Strzelać tak, żeby zabić. - Przecież potrzebujemy... - Potrzebujemy jeńca, ale nie potrzebujemy go taszczyć przez czterdzieści klików do jego bazy i pilnować podczas walki. Jasne? - Tak jest, sierżancie. - Siódmy, wy mózgowcy i dziwacy, podejdziecie i będzie- cie obserwować. Piąty i trzeci ubezpieczają. Poczołgaliśmy się przez wysoką na metr trawę do miejsca, gdzie leżeli żołnierze drugiego plutonu. - Nic nie widzę - przyznał Cortez. - Przed nami, trochę na lewo. Ciemnozielone. Były tylko trochę ciemniejsze od trawy. Jednak dostrzegłszy jednego, widziało się wszystkie, powoli idące jakieś trzydzieści metrów przed nami. - Ognia! Cortez strzelił pierwszy; potem trysnęło dwanaście szkarłat- nych promieni i trawa poczerniała, zniknęła, a stworzenia wiły się w agonii i ginęły, daremnie usiłując uciec. - Wstrzymać ogień, wstrzymać! - Cortez wstał. - Chce- my, żeby coś z nich zostało. Drugi pluton - za mną! Podszedł do dymiących trupów, trzymając wyciągnięty palec z laserem, jakby przyciągany niezrozumiałą siłą do pobojowiska. Czułem ściskanie w gardle i wiedziałem, że wszystkie te nudne taśmy instruktażowe, wszystkie śmiertelne wypadki pod- czas ćwiczeń nie przygotowały mnie na taką rzeczywistość... że będę miał magiczną różdżkę, którą mogę skinąć na jakieś stwo- rzenie i zmienić je w dymiący kawał na pół surowego mięsa; nie byłem żołnierzem, nie chciałem nim być i nigdy nie będę chciał... - Dobra, siódmy, powstań. Kiedy podchodziliśmy, jedno ze stworzeń poruszyło się, za- ledwie drgnęło, a Cortez niemal niedbałym gestem przeszył je strzałem z lasera. Promień pozostawił głębokie na dłoń rozcięcie w tułowiu stworzenia. Umarło, tak jak inne, nie wydając żadnego dźwięku. Były prawie tak wysokie jak człowiek, ale mocniej zbudowa- ne. Pokrywało je ciemnozielone, niemal czarne futro - zmienio- ne w białe kędziory tam, gdzie trafił je laser. Wydawały się mieć trzy nogi i jedno ramię. Jedynym otworem w ich kudłatych głowach był otwór gębowy - mokra czarna dziura pełna pła- skich, czarnych zębów. Były po prostu odrażające, jednak najgor- sze były nie różnice, lecz podobieństwo do ludzi. Z rozciętych laserowym ogniem ciał wylewały się mlecznobiałe, lśniące, pocięte siatką żył kule i zwoje jelit, a ich krew była gęsta i ciemno- czerwona. - Rogers, popatrz. To Taurańczycy czy nie? Rogers klęknęła przy jednym z wypatroszonych ciał i otwo- rzyła płaską plastikową skrzynkę pełną lśniących narzędzi chirur- gicznych. Wyjęła skalpel. - Może uda się to stwierdzić. Doktor Wilson zaglądał jej przez ramię, gdy metodycznie rozcinała błonę pokrywającą kilka organów. - Jest. W dwóch palcach trzymała ciemną, włóknistą masę - prze- sadna ostrożność, zważywszy na pancerz skafandra. - Co to takiego? - Trawa, sierżancie. Jeśli Taurańczycy jedzą trawę i oddy- chąjąpowietrzem, to na pewno znaleźli tu planetę bardzo podobną do rodzinnej. - Odrzuciła resztki. - To zwierzęta, sierżancie, tylko pieprzone zwierzęta. - No, nie wiem - rzekł doktor Wilson. - Tylko dlatego, że chodzą na czterech czy trzech łapach i jedzą trawę... - Cóż, sprawdźmy mózg. - Znalazła jedno trafione w gło- wę i zeskrobała warstwę spalenizny z rany. - Spójrzcie na to. Zobaczyliśmy twardą kość. Rozgarnęła kłaki na głowie inne- go stworzenia