Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wyczuwając zagrożenie Conan odsunął się od pnia, ale przy tym ruchu puścił Valerię. W tej chwili ziemia ustąpiła mu spod nóg i zsunął się w czeluść, zabierając z sobą tylko jedno wspomnienie i jedną nadzieję. Wspomnieniem była przerażona twarz Valerii; nadzieję miał na to, że zadba bardziej o siebie niż o niego. Geyrus, pierwszy wśród Ludzi–Bogów — albo Najwyższy Kapłan Żywego Wiatru, jak nazywano go rytualnie — potrząsnął laską. Nie ukoiło to jego gniewu, więc huknął nią w szarą, skalną posadzkę. Trzej wojownicy z Klanu Kobry skulili się, jakby myśleli, że skała otworzy się na jego rozkaz i ich pochłonie. W oczach mieli tylko strach, a drżące ręce zasłaniały usta, co w obrzędach oznaczało pokorę. Nie będzie dla nich litości, nie zasługiwali na nią. — Sześciu zabitych, trzech pojmanych, i do tego jedna z moich służących! — wrzeszczał Geyrus. Ciągle jeszcze potrafił wydobyć z siebie głos jak ryk lwa, choć nie przychodziło mu to tak łatwo jak za młodu. Wtedy mógł nawet Chabano rzucić na kolana samymi zaklęciami. — Przebacz… — wyszeptał jeden z wojowników. — Taka głupota jest niewybaczalna! — wytknął im Geyrus. — Bezmyślnością było zabierać ją w tę podróż, a w dodatku pozwolić sobie odebrać ludziom jeziora! Teraz już mówił ciszej. Musiał oszczędzać siły, a przy tym nie chciał, by ktokolwiek go podsłuchał. Nawet w domu Kapłanów Żywego Wiatru byli tacy, których serca oddane były Chabano z Kwanyi. Nie zawahaliby się zdradzić mu żadnej tajemnicy Sług Wiatru, gdyby myśleli, że zdobędą tym jego przychylność. — Zostaniecie zgładzeni — powiedział w końcu. — Jednak okażę wam łaskę, na jaką zasługujecie. Zdecydujcie sami: czy mam was oddać Żywemu Wiatrowi, czy wolicie, żebym ja wybrał wam rodzaj śmierci? Na samo wspomnienie Żywego Wiatru jeden z wojowników padł na kolana; takiej postawy nie przyjąłby przed żadnym innym człowiekiem, choćby miał umrzeć. Geyrus uśmiechnął się nieznacznie, tak aby było widać tylko te zęby, które jeszcze lśniły bielą. Rozumiał przerażenie wojowników. Żywy Wiatr bawił się tymi, których do niego przywiedziono, jak kot myszą. Choćby byli najdzielniejsi, szybko ogarniał ich obłęd. Udręka trwała na tyle długo, że śmierć przynosiła ulgę. — A więc ja wybiorę. Spotka was los kobry, która podpełzła zbyt blisko potomstwa lamparta. Gdy Geyrus skończył wypowiadać zaklęcie, wojownicy usłyszeli warczenie wyczarowanych lampartów, które wywęszyły ofiary. Ich pazury krzesały złote skry na kamieniach, kiedy rzuciły się w stronę wojowników. Geyrus dotrzymał obietnicy. Lamparty zabijały dużo szybciej niż Żywy Wiatr. Kły szarpały gardła, pazury rozdzierały brzuchy, ale okrzyki strachu i cierpienia szybko przestały rozbrzmiewać w korytarzach. Już po chwili lamparty chciwie pożerały ciała, a Geyrus oddzielił korytarz mocną siecią. Były czasy, kiedy mógł odgrodzić się od lampartów wyłącznie za pomocą magii. Ale czas młodzieńczej siły już upłynął i nie powróci. Teraz zadowalał się wywołaniem lampartów, gdy ich potrzebował, i odesłaniem z powrotem, gdy nasyciły się ludzkim mięsem. Geyrus nie modlił się do żadnego znanego ludziom boga. Nie modlił się też do Żywego Wiatru, który zresztą, jak od dawna wiadomo, nie był bogiem. Kapłan miał cień nadziei, że wyjawienie tajemnicy o upadku Xuchotl mu nie zaszkodzi. Jednak nie liczył na to zanadto, bo ani Chabano, ani Dobanpu nie byli głupcami. Geyrus pocieszał się tylko, że dobrze jest mieć w walce godnego przeciwnika; w przeciwnym razie pokonanie go nie przynosi satysfakcji. Ale stracić taką dziewczynę! Już tylko za to Seyganko zasłużył sobie na najpowolniejszą śmierć, jakiej kiedykolwiek doświadczył człowiek, a najpierw powinien obejrzeć równie powolną śmierć Emwayi. A może lepiej byłoby, gdyby nieodrodna córka Dobanpu zobaczyła śmierć swego narzeczonego, zanim sama umrze? Na decyzję będzie czas, kiedy wpadną w jego ręce. Tak czy inaczej, zapewni mu to posłuszeństwo dziewczyny do końca jego dni. Najwyższy Kapłan Żywego Wiatru spać będzie w ciepłym łożu, jak przystało na zwycięzcę. Cymeryjczyk zniknął szybko i bezszelestnie. Valeria cały czas czuła za sobą jego obecność, a w pewnej chwili wyostrzone zmysły dały jej znać, że go nie ma. Znów podskoczyła, o mało nie gubiąc ostatniej części swojego stroju. Krokodyl syczał jak zupa kipiąca do ogniska i zbliżał się nieuchronnie. Wydłużona paszcza otwierała się i zamykała z metalicznym szczękiem, jakby zęby bestii były ze stali. Valeria widywała morskie krokodyle; kiedyś jej statek kotwiczył u ujścia rzeki, gdzie się gromadziły. Nigdy jednak nie była w kraju, w którym krokodyle mieszkały w rzekach. Sądziła, że ta bestia jest podobna do swoich morskich kuzynów: szybka w wodzie, ale powolna na lądzie; zajadła w walce o życie, ale niezbyt inteligentna. Niewątpliwie krokodyl łamał sobie teraz głowę, jak tu się do niej dobrać, skoro pierwszy atak się nie powiódł. Dawno już mogła być daleko od rzeki i od niebezpieczeństwa, ale nie chciała pozostawić Conana na pastwę losu. Wyglądało to tak, jakby ziemia po prostu go połknęła. Ta myśl kazała jej bardzo uważać przy następnym skoku. Podziękowała Mitrze, kiedy wylądowała na ubitej ziemi. Zrzuciła buty; bosymi stopami lepiej wyczuwała grunt, czy to deski pokładu, czy brzeg rzeki w puszczy. Trzymając mocno sztylet i miecz zmierzyła wzrokiem przeciwnika. Nie mogła zostawić Cymeryjczyka i szukać schronienia dla siebie. Byłoby to wbrew jej naturze, wbrew wszystkiemu, w co wierzyła od dziecka. Byli teraz związani braterstwem boju, równie mocno jakby łączyły ich więzy krwi czy przysięga złożona przed tuzinem kapłanów i bogów. Wolałaby raczej wrócić na służbę do balwierza albo znów tańczyć w tawernach, niż zerwać więzy łączące ją z Conanem. Trochę jej przeszkadzało to, że on jej pożąda, ale nie bardziej niż natrętnie brzęcząca mucha. A żeby pozbyć się muchy, nie trzeba tłuc się młotem po głowie. Krokodyl znów zasyczał i podpełzł bliżej. Valeria ustawiła się tak, by widzieć cały brzeg i napastnika. Najbardziej się obawiała, by nie pojawił się następny krokodyl. Ten pierwszy pewnie objada się porwaną lochą, ale tam, gdzie są dwa krokodyle, mogą też być trzy. Nic jednak nie sygnalizowało zbliżania się kolejnego gada. Valeria dostrzegła natomiast zagłębienie w ziemi wypełnione zgniłymi liśćmi, nad którym zwisały poplątane liany. Jeśli to tam wpadł Conan, może to być też dobra pułapka na krokodyla