Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Czoło i skronie Azowkina pokrywały krople potu, przez żółtą twarz przebiegały cienie wewnętrznych boleści. To spełzał na podłogę i stał zgięty, przytrzymując się poręczy łóżka, to chwytał się za brzuch i zwijał całe ciało w kłębek. Od wielu już dni nie odpowiadał na żadne pytania i z nikim nie rozmawiał. Odzywał się wyłącznie do lekarzy i pielęgniarek, żeby wybłagać dodatkowe lekarstwa. Gdy odwiedzali go najbliżsi, posyłał ich do apteki po wszystkie leki, jakie tylko zdołał zauważyć w szpitalu. Za oknem był pochmurny, bezwietrzny i bezbarwny dzień. Kostogłotow wrócił z porannego zabiegu i nie pytając Pawła Nikołajewicza o zgodę otworzył lufcik, z dworu napływało nieco wilgotne, ale niezbyt zimne powietrze. Bojąc się przeziębić guz Paweł Nikołajewicz owinął szyję szalikiem i usiadł bliżej ściany. Jacy oni wszyscy są tępi, pokorni - jak kloce! Od razu widać, tak naprawdę to poza Azowkinem nie ma tu poważnie chorych. Jak powiedział chyba Gorki, ten tylko godzien jest wolności, kto co dzień toczy o nią bój. Tak. Godzien wolności i wyzdrowienia. Paweł Nikołajewicz od rana poczynił już pewne kroki. Natychmiast po otwarciu rejestracji poszedł tam, zadzwonił do domu i poinformował żonę o swojej nocnej decyzji: należy wszelkimi dostępnymi kanałami zabiegać o przeniesienie do Moskwy, ratować się, uciekać stąd. Kapa jest energiczna, już działa. Tak, nie trzeba było wpadać w panikę z powodu guza i kłaść się do tej kliniki! Przecież to skandal - od wczoraj, od trzeciej po południu nikt do niego nie zajrzał, nie sprawdził nawet, czy guz urósł. Nikt nie dał żadnego lekarstwa. Powiesili tylko ten idiotyczny wykres temperatury. Tak, tak, poziom naszego lecznictwa pozostawia jeszcze wiele do życzenia! Wreszcie zjawili się lekarze, ale nie weszli do sali; zatrzymali się za drzwiami i długo marudzili koło Sibgatowa. Pokazywał im plecy. (Przez ten czas Kostogłotow schował książkę pod materac.) Teraz raczyli wejść do sali - doktor Doncowa, doktor Ganhart oraz dostojna siwa pielęgniarka z brulionem w ręku i ręcznikiem zawieszonym na przedramieniu. Pojawienie się kilku białych fartuchów naraz zawsze wywołuje przypływ uwagi, lęku i nadziei. A im bielsze fartuchy i czepki, im poważniejsze twarze, tym silniejsze są te trzy uczucia. Najpoważniej i najbardziej uroczyście wyglądała siostra Olimpiada Władysławowna: dla niej obchód był tym, czym msza dla diakona. Należała do tego gatunku pielęgniarek, które uważają lekarzy za istoty wyższego rzędu, wszechmocne, wszechwiedzące i nieomylne. Wpisując do brulionu ich dyspozycje doznawała szczęścia, jakiego nie znają już dzisiejsze pielęgniarki. Jednak nawet po wejściu do sali lekarze nie skierowali się od razu do łóżka Rusanowa! Ludmiła Afanasjewna - duża kobieta o prostych, wyrazistych rysach twarzy i przyprószonych siwizną, lecz starannie ułożonych włosach rzuciła półgłosem ogólne "Dzień dobry!", po czym stanęła przy łóżku Diomy i popatrzyła na niego badawczo. - Co czytasz? (I to ma być pytanie lekarza! W czasie służbowego obchodu!) Zwyczajem wielu ludzi Dioma w odpowiedzi pokazał tylko niebieską okładkę czasopisma. Doncowa przymrużyła oczy. - Ojej, jakie stare, sprzed dwóch lat. Dlaczego to czytasz? - Tu jest ciekawy artykuł - znacząco powiedział Diomka. - O czym? - O szczerości - oznajmił jeszcze dobitniej. - O tym, że literatura bez szczerości... Zaczął opuszczać chorą nogę na podłogę, ale Ludmiła Afanasjewna uprzedziła szybko: - Nie trzeba! Podwiń. Diomka podwinął nogawkę. Doncowa usiadła na łóżku i ostrożnie, z daleka, kilkoma palcami zaczęła obmacywać nogę. Oparta o poręcz łóżka Wiera Korniljewna poinformowała cicho: - Piętnaście seansów, trzy tysiące "er". - Tu boli? - boli. - A tu? - Wyżej też boli. - To czemu nic nie mówisz? Znalazł się bohater! Mów, gdzie boli. Pomalutku namacała granice bolącego miejsca. - A bez dotykania też boli? W nocy? Na czystej twarzy chłopaka nie było jeszcze nawet cienia zarostu. Stałe napięcie nadawało jej jednak wyraz przedwczesnej dorosłości. - Szarpie i w dzień, i w nocy. Ludmiła Afanasjewna wymieniła spojrzenie z doktor Ganhart. - A jak czujesz, czy przez ten czas zaczęło szarpać mocniej? - Nie wiem. Może trochę słabiej. A może mi się zdaje. - Krew - poprosiła Ludmiła Afanasjewna. Ganhart już podawała jej historię choroby. Doncowa poczytała, spojrzała na chłopaka. - Masz apetyt? - Lubię jeść - oświadczył Diomka z godnością. - Dostaje dodatkowe porcje - pieszczotliwym tonem dobrej niani powiedziała Wiera Korniljewna i uśmiechnęła się do Diomki. Odwzajemnił uśmiech. - Transfuzja? - spytała krótko, odbierając od Doncowej historię choroby. - Tak. No i co, Dioma? - Ludmiła Afanasjewna znów patrzyła na niego badawczo. - Naświetlamy dalej? - Jasne! - rozpromienił się chłopak. I spojrzał na nią z wdzięcznością. W jego mniemaniu radioterapia zastępowała operację. Był przekonany, że Doncowa też tak uważa. (Ona zaś wiedziała, że naświetlania to tylko profilaktyka - przed operacją raka kości należało osłabić jego aktywność i zapobiec późniejszym przerzutom.) Jegenbierdijew od dłuższej chwili czekał w pogotowiu, i gdy tylko Doncowa skończyła z Diomką, stanął w przejściu między łóżkami, wypiął pierś i wyprężył się przed lekarką jak żołnierz. Doncowa uśmiechnęła się do niego i zaczęła oglądać strup na wardze. Ganhart półgłosem czytała jej jakieś liczby. - No, bardzo dobrze - trochę zbyt głośno, jak zwykle, gdy rozmawia się z cudzoziemcem, pochwaliła Ludmiła Afanasjewna